Juliusz Verne

Dwadzieścia cztery minuty w balonie

Tytuł oryginału francuskiego: Vingt quatre minutes en ballon

 

 Tłumaczenie i przypisy:

Andrzej Zydorczak

(na podstawie wydania z 1873 roku)

Ilustracje: 7 z różnych źródeł

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

  

Notka

odróż balonem miała miejsce 28 września 1873 r. w Amiens. Tekst, w którym została opisana, ukazał się po raz pierwszy w „Journal d’Amiens” [„Dziennik Amiens”] 29-30 września 1873 r. pod tytułem Podróż „Meteorem”. W tym samym roku został opublikowany w formie książki, liczącej 12 stron, z ilustracjami, pod tytułem Vingt quatre minutes en ballon [Dwadzieścia cztery minuty w balonie]. W polskim przekładzie ukazuje się po raz pierwszy.

 

rogi Panie Jeunet!1

Oto kilka spostrzeżeń odnośnie podróży „Meteorem”, o które mnie pan prosił.

Zapewne pan wie, w jakich warunkach miał miejsce wzlot. Balon był względnie mały, bowiem jego objętość wynosiła dziewięćset metrów sześciennych, a ciężar wraz z koszem i osprzętem dwieście siedemdziesiąt kilogramów. Napełniony był gazem doskonałym do oświetlania, ale o miernej sile wznoszenia. Miał unieść cztery osoby – aeronautę Eugène’a Godarda2 oraz dodatkowo trzech pasażerów: pana Deberly’ego – adwokata, pana Mersona – porucznika 14 regimentu liniowego i mnie.

Jednak w chwili rozpoczęcia podróży nie można było zabrać wszystkich. Pan Merson, który odbył już taki lot z Godardem w Nantes, zgodził się, aczkolwiek bardzo niechętnie, ustąpić miejsca panu Deberly’emu, dla którego, podobnie jak i dla mnie, była to pierwsza powietrzna wycieczka. Wypowiedziano już tradycyjne „puścić liny” i właśnie odrywaliśmy się od ziemi…

Nie wzięto wszak pod uwagę, że na syna Eugène’a Godarda, nieustraszonego dziewięciolatka, który wdrapał się do kosza, trzeba będzie poświęcić dwa z czterech worków balastowych. Pozostały jedynie dwa worki! Nigdy Eugène Godard nie wznosił się w podobnych warunkach i dlatego lot nie mógł trwać zbyt długo.

Wyruszyliśmy dwadzieścia cztery minuty po piątej, powoli i pod lekkim skosem. Wiatr znosił nas ku południowemu wschodowi. Niebo było niezwykle czyste, jedynie na horyzoncie pokazało się kilka burzowych chmur. Wyrzucenie na spadochronie małpy o imieniu Jack pozwoliło nam wznosić się szybciej i o piątej dwadzieścia osiem szybowaliśmy na wysokości ośmiuset metrów, którą to wysokość odczytaliśmy na barometrze aneroidowym.

Z tego miejsca miasto przedstawiało wspaniały widok. Plac Longueville był podobny do mrowiska z czerwonymi i czarnymi mrówkami, czyli z cywilami i żołnierzami. Iglica Katedry powoli zmniejszała się i była wskazówką pokazującą postęp naszego wznoszenia.

Przebywając w balonie, nie odczuwa się żadnego ruchu – ani poziomego, ani pionowego. Widnokrąg wydaje się utrzymywać na tej samej wysokości. Powiększał się jedynie jego promień – ot i wszystko – podczas gdy ziemia pod naszym koszem przybierała postać niecki. W tym samym czasie panowała w powietrzu absolutna cisza i kompletny spokój, który mąciły jedynie pojękiwania wiklinowej gondoli, w której się znajdowaliśmy.

O piątej trzydzieści dwie promienie słoneczne wyłoniły się spoza chmur zbierających się na zachodzie i uderzyły w balon, powodując rozszerzenie się wypełniającego go gazu. Nie potrzebując rzucać żadnego balastu, zostaliśmy uniesieni na wysokość tysiąca dwustu metrów. Było to maksimum naszego wznoszenia się, które mogliśmy osiągnąć podczas naszej podróży.

Oto co mogliśmy ogarnąć spojrzeniem. Pod naszymi stopami widać było opactwo Saint-Acheul i jego czarniawe ogrody, skurczone, jakby się je oglądało przez drugą stronę lornetki; spłaszczoną Katedrę, której iglica nie wyróżniała się spośród małych domków miasta; Sommę wijącą się jak cienka, jasna wstążeczka; tory kolejowe wyglądające zaledwie jak wyrysowane grafionem kreski; ulice podobne do poplątanych sznurowadeł; mokradła, na których uprawia się warzywa, przypominające skromną ladę kupca handlującego płodami ziemi; pola uprawne niczym jeden z tych wielobarwnych zestawów wzorów, jakie w dawnych czasach krawcy wywieszali na swoich drzwiach. Amiens stanowiło stos małych, szarawych sześcianów – można by powiedzieć, że na równinie opróżniono jakieś pudło norymberskich klocków. Dalej widać było otaczające miasto wsie: Saint-Fuscien, Villers-Bretonneux, La Neuville, Boyes, Camon, Longueau, wyglądające jak wielkie stosy kamieni, rozrzucone tu i ówdzie na gigantycznym żwirowisku.

W tym czasie wnętrze balonu było oświetlone. Zaglądałem tam przez dolny rękaw, który Godard trzymał zawsze otwarty. Wewnątrz panowała przezroczysta jasność, na tle której odcinały się kolejno żółte i brązowe pasy „Meteora”. Nic nie zdradzało obecności gazu – ani jego barwa, ani zapach.

Zaczęliśmy jednak powoli opadać, gdyż aparat był zbyt ciężki. Trzeba było wyrzucić balast, aby utrzymać się jeszcze w powietrzu. Tysiące ulotek reklamowych, wyrzuconych na zewnątrz, wskazywało, że w niższych warstwach powietrza istnieją żywsze prądy. Przed nami ukazało się Longueau, ale jeszcze przed Longueau rozciągał się szereg podmokłych erozyjnych wklęsłości.

– Wylądujemy na tych bagnach? – spytałem Eugène’a Godarda.

– Nie – odpowiedział – i jeżeli nie będziemy mieli już balastu, to wyrzucę nawet swoją torbę podróżną. Koniecznie trzeba przeskoczyć to bagno.

Ciągle opadaliśmy. O piątej czterdzieści trzy, gdy znajdowaliśmy się pięćset metrów nad ziemią, porwał nas silniejszy wiatr. Przelecieliśmy powyżej jakiegoś komina fabrycznego, w którego głębię zanurzyły się nasze spojrzenia. Kształt balonu, jakby w jakimś mirażu, odbijał się w wodzie zgromadzonej we wgłębieniach terenu. Ludzkie mrówki powoli rosły i zaczynały przebiegać po drogach. Między torami kolejowymi, przed ich rozwidleniem, pokazała się mała łączka.

– Co robimy? – zapytałem.

– Co robimy? Przelecimy nad tymi torami i nad wsią, która jest za nimi! – odpowiedział Eugène Godard.

Wiał dość silny wiatr, o czym świadczyły uginające się drzewa. Przelecieliśmy nad Neuville. Przed nami rozciągała się równina. Eugène Godard wyrzucił wleczkę –długą na sto pięćdziesiąt metrów linę, z zawieszoną na końcu kotwicą. O piątej czterdzieści siedem kotwica uderzyła o ziemię. Klapa została kilka razy otwarta. Nadbiegli bardzo uczynni widzowie, chwycili za wleczkę i wkrótce, bez najmniejszego wstrząsu, łagodnie dotknęliśmy ziemi. Balon stał jak wielki, zdrowy ptak, a nie jak stworzenie ranione ołowiem w skrzydło.

Dwadzieścia minut później wypuszczono gaz i balon – zrolowany i zapakowany –umieszczono na furmance, a my innym pojazdem zostaliśmy odwiezieni do Amiens.

Oto, mój drogi panie Jeunet, kilka zwięzłych, ale dokładnych wrażeń z tej podróży. Pozwalam sobie zauważyć, że krótki spacer powietrzny, a nawet długa wyprawa aeronautyczna, nie grozi żadnym niebezpieczeństwem, jeżeli balonem steruje Eugène Godard. To śmiały, inteligentny, doświadczony człowiek, posiadający dużo zimnej krwi, który już ponad tysiąc razy wzniósł się w powietrze w Starym i Nowym Świecie, i który nigdy nie robi niczego przypadkowo. Wszystko jest przez niego przewidziane. Nie zdoła go zaskoczyć żadne zdarzenie. Wie, dokąd leci, wie też, gdzie będzie lądował. Z cudowną bystrością umysłu umie wybrać miejsce zatrzymania się. Działa, rzec by można, matematycznie – z barometrem w jednej, a z workiem balastu w drugiej ręce. Jego aparatura jest wykonana zachwycająco porządnie. Klapa jego balonu jest zawsze szczelna, powłoka bez zakładek i zaszewek. Jego „zrywająca lina” pozwala mu w razie potrzeby rozerwać powłokę aerostatu, gdy balon, muskający powierzchnię terenu, musi być natychmiast opróżniony w przypadku przymusowego lądowania. Jego doświadczenie, opanowanie, bystrość czynią z niego prawdziwego władcę powietrza, które go wspiera. Wiadomo, że żaden inny statek powietrzny i żaden inny aeronauta nie mogą się z nim równać. Spełnienie tych warunków gwarantuje całkowite bezpieczeństwo powietrznej podróży. To jest nawet więcej niż sama podróż – to jest jakiś sen, ale sen ciągle zbyt krótki!

Niech pan przyjmie, mój drogi panie Jeunet, itd...

Juliusz Verne

 

Przypisy

1 Jeunet był dyrektorem czasopisma „Journal d’Amiens” [„Dziennik Amiens”]. 

2 Eugène Godard (1827-1890) – jeden z pionierów baloniarstwa we Francji. W czasie wojny francusko-pruskiej (1870-1871) zbudował szereg balonów, którymi można było wywozić ludzi i pocztę z oblężonego Paryża.