Re12.jpg (98342 bytes)

 

Juliusz Verne

Pan Re z krzyżykiem i panna Mi z bemolem

Opowieść na Boże Narodzenie

Tytuł oryginału francuskiego:
 
M. Ré-Dièze et Mlle Mi-Bémol

Conte de Noël

Re01.jpg (33895 bytes)

Tłumaczenie:

Andrzej Zydorczak (2005)

 

Jedenaście ilustracji i mapka Damiana Christa

Opracowanie komputerowe ilustracji: Andrzej Zydorczak

Korekta: Krzysztof Czubaszek

 

 Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

 

 Wstęp

 (pochodzi z wydania broszurowego)

 

iniejsze opowiadanie zostało opublikowane po raz pierwszy jeszcze za życia Juliusza, w 1893 roku, w Le Figaro Illustré. Przedstawiona tam wersja zawiera wiele skrótów, wykreśleń i pominięć.

Po śmierci pisarza, jego syn, Michel Verne, zamieścił ten utwór w zbiorze opowiadań Hier et Demain [Wczoraj i jutro], korzystając z rękopisu swego ojca. Niestety, oddając tekst do druku, nie skorygował wiele błędów i pozmieniał pisownię, bardziej ją unowocześniejąc. Ta wersja ukazała się w polskim tłumaczeniu pani Barbary Supernat w tomie 12. Biblioteki Andrzeja pod tytułem Pan Dis i panna Es.

Przedstawiamy dzisiaj czytelnikom tłumaczenie, korzystając z oryginalnej wersji Pan Re z krzyżykiem i panna Mi z bemolem, która ukazała się po raz pierwszy w roku 1989, w 92. numerze francuskiego Biuletynu Towarzystwa Juliusza Verne’a, na stronach 5-29.

Życzymy przyjemnej lektury!

Andrzej Zydorczak

 

11

yło nas trzydzieścioro w szkole w Kalfermatt2: dwudziestu chłopców w wieku od sześciu do dwunastu lat i dziesięć dziewczynek mających od czterech do dziewięciu lat. Jeśli życzycie sobie wiedzieć, gdzie dokładnie leży ta mieścina, to według mojej Geografii, strona 47, położona jest w jednym z katolickich kantonów Szwajcarii, niedaleko od jeziora Konstancji3, u podnóża gór Appenzel4.

– Hej, ty tam, Josephie Muller5?

– Słucham, panie Valrügis?

– Co tam tworzysz w czasie gdy ja daję lekcję historii?

– Robię notatki, proszę pana.

– W porządku.

Re02.jpg (76448 bytes)

Tak naprawdę to rysowałem bohomaz, podczas gdy nauczyciel po raz tysięczny opowiadał nam historię Wilhelma Tella6 i okrutnego Gesslera7. Nikt jej nie znał tak dobrze jak on. Jedyną kwestią, jaka pozostała jeszcze do wyjaśnienia, było: do jakiego gatunku – reneta czy kalwila – należało historyczne jabłko, które bohater Helwecji8 położył na głowie swego syna? Podobnie rzecz miała się z jabłkiem, które nasza matka Ewa zerwała z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego.

Miasteczko Kalfermatt położone jest przyjemnie w głębi jednego z tych zagłębień terenu, które nazywane są van, wydrążonego od czołowej strony góry, to znaczy tej, gdzie nawet latem nie dochodzą promienie słoneczne. Szkoła, położona na krańcu miasteczka, ocieniona gęstym listowiem, nie przypomina owych ponurych zakładów nauczania podstawowego. Z wyglądu sprawia wesołe i miłe wrażenie. Posiada rozległe podwórko obsadzone drzewami i kryty dziedziniec chroniący przed deszczem oraz małą dzwonnicę, której dzwonek dźwięczy jak głos ptaszka pośród gałęzi.

To właśnie tu pan Valrügis kieruje szkołą razem ze swoją siostrą Lisbeth, starą panną, jeszcze surowszą od niego. Tylko ich dwoje wystarcza do nauczania czytania, pisania, rachunków, geografii i historii – ma się rozumieć, że geografii i historii Szwajcarii. Lekcje mamy codziennie, wyjąwszy czwartki i niedziele. Przychodzimy na ósmą rano, taszcząc ze sobą koszyki i książki związane rzemykiem. W koszykach znajduje się jedzenie na południowy posiłek: chleb, ser, zimne mięso, owoce i pół butelki rozcieńczonego wina. Z książek można się wiele nauczyć: są tam dyktanda, algebra, ćwiczenia. O czwartej po południu odnosimy do domu koszyki opróżnione aż do ostatniej okruszynki.

– Panno Betty Clère?

– Tak, panie Valrügis? – odparła dziewczynka.

– Masz minę jakbyś nie przywiązywała wagi do tego, co dyktuję! Na czym skończyliśmy, jeśli mogę wiedzieć?

– Na chwili – odparła bełkotliwie Betty – gdy Wilhelm odmawia pokłonienia się kapeluszowi…

– Błąd! Nie jesteśmy już przy kapeluszu, lecz przy jabłku, jakiegokolwiek by ono nie było gatunku!

Panna Betty Clère, całkiem zmieszana, po przesłaniu mi miłego uśmiechu, który tak lubiłem, spuściła oczy.

– Bez wątpienia – ironizował dalej pan Valrügis – gdyby tę opowieść, z waszym upodobaniem do piosenek, dało się wyśpiewać, zamiast ją wygłaszać, bylibyście z tego bardziej zadowoleni! Jednak nigdy żaden muzyk nie odważy się podobnego tematu przenieść do muzyki!9

Być może nasz szkolny nauczyciel miał rację? Który kompozytor mógł rościć sobie prawo do wprawienia w drżenie takich strun? A jednak, kto wie? Może w przyszłości…

Tymczasem pan Valrügis dyktował dalej. Duzi i mali, słuchaliśmy z wielką uwagą. Można było usłyszeć świst strzały Wilhelma lecącej przez klasę… po raz setny od ostatnich wakacji.

2

yło widoczne, że pan Valrügis przypisywał muzyce zaledwie podrzędną rolę, zamkniętą w bardzo wąskich granicach. Czy miał rację? Byliśmy wtenczas zbyt młodzi, by mieć o tym własne zdanie. Wyobraźcie sobie – przebywałem pomiędzy dorosłymi, a nie miałem jeszcze dziesięciu lat. A jednak więcej niż tuzin z nas lubiło piosenki ludowe, stare pieśni śpiewane wieczorową porą, a także hymny uroczystych świąt, antyfony z antyfonarza10, zwłaszcza gdy wtórowały im organy z kościoła w Kalfermatt. Kiedy drżały witraże dzieci ze szkoły śpiewu kościelnego wznosiły swe głosy aż do falsetu11, kadzielnice kołysały się. Wydawało się wtedy, że wersety, motety i responsoria12 ulatywały w górę pośród aromatycznych oparów…

Nie chcę się chwalić, bowiem jest to zachowanie niegodne, a chociaż należałem do najlepszych w parafialnej szkółce śpiewu, to nie mnie o tym mówić. Jeśli teraz mnie spytacie dlaczego mnie, Josepha Mullera, syn Guillaume’a Mullera i Marguerity Has, aktualnie naczelnika – po moim ojcu – poczty w Kalfermatt, nadano przezwisko Re z krzyżykiem i dlaczego Betty Clère, córka Jeana Clère’a i Jenny Rose, oberżystów z tej miejscowości, nosiła przezwisko Mi z bemolem, odpowiem wam: cierpliwości, już za godzinę dowiecie się wszystkiego. Nie pędźcie szybciej, niż to jest konieczne, moje drogie dzieci. Pewne było tylko to, że nasze głosy wspaniale się połączyły, zanim jeszcze my zawarliśmy związek małżeński. Moje dzieci, w chwili kiedy opisuję tę historię mam już swoje lata i znam sprawy, o których wtedy nie wiedziałem – nawet w muzyce.

Tak! Pan Re z krzyżykiem poślubił pannę Mi z bemolem! Jesteśmy bardzo szczęśliwi, a nasze interesy rozkwitły dzięki pracy i odpowiedniemu postępowaniu. Jeżeli nie naczelnik poczty, to któż inny mógłby wiedzieć, jak należy postępować?

Tak więc jakieś czterdzieści lat temu śpiewaliśmy w kościele. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że zarówno małe dziewczynki jak i mali chłopcy należeli do parafialnej szkółki śpiewu w Kalfermatt. Nie uznawano wcale tego obyczaju za niestosowny – i miano rację. Czy ktoś kiedykolwiek starał się dociec, czy serafini13 chórów niebieskich są tej czy innej płci?

3

zkoła śpiewu kościelnego w naszym miasteczku posiadała wielką renomę dzięki swemu dyrektorowi, organiście Eglisakowi. Cóż to był za mistrz solfeżu14 i ileż zapobiegliwości wykazywał, aby nas nauczyć śpiewu! Jak pięknie uczył nas metrum, wartości nut, brzmienia, tonacji, budowy gam! Wielki, wspaniały, zacny Eglisak! Mówiono, iż był genialnym muzykiem, niemającym równych sobie kontrapunkcistą15, że napisał nadzwyczajną fugę16, fugę składającą się z czterech części.

Ponieważ nie wiedzieliśmy zbyt dobrze, co to takiego, pewnego dnia zapytaliśmy o to jego samego.

– Fuga… – zamyślił się, unosząc głowę mającą kształt pudła kontrabasu.

– To jakiś utwór muzyczny? – zapytałem.

– Muzyki transcendentalnej17, mój chłopcze.

– Chcielibyśmy ją zatem usłyszeć! – zawołał mały Włoch o nazwisku Farina, obdarzony pięknym kontratenorem18, który wznosił się, wznosił się… aż do nieba.

– Oczywiście – dodał mały Niemiec, Hoct, którego głos schodził… schodził… aż do wnętrza Ziemi.

– No i jak będzie, Mistrzu Eglisak? – powtarzali inni, zarówno chłopcy, jak i dziewczynki.

– Nie, moje dzieci. Usłyszycie moją fugę dopiero wtedy, gdy będzie skończona.

– A kiedy to nastąpi? – spytałem.

– Nigdy!

Popatrzeliśmy po sobie, a on lekko się uśmiechnął.

– Fuga nigdy nie jest skończona – powiedział. – Zawsze można dodać do niej nowe części.

Tak więc nigdy nie usłyszeliśmy słynnej fugi profesora Eglisaka. Jednak specjalnie dla nas napisał muzykę do psalmu Guido z Arezzo19. Znacie przecież ten psalm o rymowanych wersach, których pierwsze sylaby dały nazwy nutom gamy20:

Ut queant laxis

Resonare fibris

Mira gesti orum

Famuli tuorum,

Solve polluti,

Labi reatum

 

W tym czasie nie istniało jeszcze Si. Dopiero w roku 1026 niejaki Guido21 uzupełnił gamę przez dodanie czułej nuty22. Moim zdaniem postąpił bardzo słusznie. Doprawdy, kiedy śpiewaliśmy ten psalm, wielu przybywało z daleka jedynie po to, aby go usłyszeć. Co znaczyły te dziwaczne słowa, nikt tego w szkole nie wiedział, nawet pan Valrügis. Sądzono, że to była łacina, lecz nikt nie był tego pewny. Tymczasem podobno ten psalm będzie śpiewany na Sądzie Ostatecznym i jest wielce prawdopodobne, iż Duch Święty, który mówi wszystkimi językami, przełoży go na język rajski.

Nie ulegało żadnej wątpliwości, iż pan Eglisak mógł zostać sławnym kompozytorem. Na nieszczęście dotknęło go godne pożałowania kalectwo, które wydawało się powiększać wraz z wiekiem. Jego słuch stawał się coraz bardziej tępy. Zauważaliśmy to, ale on nie chciał tego przyjąć do wiadomości. Toteż, aby go nie martwić, zwracając się do niego, krzyczeliśmy i nasze falsety dawały radę poruszyć drżeniem jego bębenki. Jednakże zbliżała się chwila, w której miał zupełnie utracić słuch.

Nastąpiło to pewnej niedzieli, po nieszporach. Kończył się ostatni psalm Komplety23, a Eglisak oddawał się grze na organach, pogrążając się w fantazjach swojej wyobraźni. Grał, grał i nie miało to końca. Nikt nie śmiał wyjść, aby nie zrobić mu przykrości. Ale oto kalikant24, nie dając już rady, przestał poruszać miechy. Organom zabrakło oddechu… Eglisak tego wcale nie zauważył… Akordy i arpedżia25 nadal opuszczały się i wznosiły pod jego palcami. Nie rozlegał się żaden dźwięk, jednak ciągle brzmiał w jego artystycznej duszy…

Wszyscy zrozumieli – właśnie dopadło go nieszczęście. Nikt nie śmiał mu o tym powiedzieć… Kalikant już zszedł wąskimi schodami z galerii…

Re03.jpg (186260 bytes)

Eglisak nadal grał zapamiętale. Trwało to cały wieczór, również całą noc, a jeszcze następnego dnia jego palce przebiegały po milczącej klawiaturze. Trzeba było go wyciągnąć siłą. Biedny człowiek w końcu zdał sobie z tego sprawę. Był głuchy. Ale to nie przeszkodziłoby mu skończyć fugi. Tyle, że nie słyszałby jej – ot i wszystko.

Od tego dnia nie rozbrzmiewały już wielkie organy w kościele w Kalfermatt.

4

d owego wydarzenia upłynęło pół roku. Nadszedł bardzo zimny listopad. Góry okryły się białym płaszczem, rozciągającym się też na ulice miasteczka. Przychodziliśmy do szkoły z czerwonymi nosami i zsiniałymi policzkami. Czekałem na Betty, ruszając się w miejscu. Jak wdzięcznie wyglądała w tym zasłaniającym głowę kapturku!

– To ty, Josephie? – spytała.

– Tak, to ja, Betty. Ale tego ranka szczypie mróz. Dobrze się okryj! Zapnij pelisę.

– Dobrze, Josephie. Może pobiegniemy?

– Oczywiście. Daj mi swoje książki, poniosę je. Uważaj, abyś się nie zaziębiła. To byłoby prawdziwe nieszczęście, gdybyś straciła swój piękny głosik.

– A ty twój, Josephie!

Rzeczywiście, byłoby to nieszczęście. Zatem, chuchnąwszy kilka razy na palce, popędziliśmy ile sił w nogach, aby się rozgrzać. Na szczęście w klasie było ciepło. Piec dyszał ogniem, bowiem nie szczędzono drewna. Jest go dużo u podnóża gór, gdyż wiatr zajmuje się ścinaniem drzew. Jedynym kłopotem jest tylko je pozbierać. Jak gałęzie wesoło trzaskały! Zebraliśmy się wokół pieca. Pan Valrügis siedział przy katedrze, nasunąwszy głęboko na oczy futrzaną czapkę. Rozlegały się odgłosy detonacji, które towarzyszyły, podobnie jak odgłosy strzelania z arkebuzów, historii Wilhelma Tella. Pomyślałem sobie, że gdyby Gessler nie miał nic innego, tylko kapelusz, sterczący w tym momencie na końcu tyczki, a sprawa toczyłaby się zimą, z pewnością musiałby się przeziębić!

A więc pracowaliśmy rzetelnie – czytanie, pisanie, liczenie, recytacja, dyktando – i nauczyciel był zadowolony. Niestety, nie było muzyki. Nie znaleziono nikogo zdolnego zastąpić starego Eglisaka. Oczywiście zapomnieliśmy wszystko, czego nas nauczył! Istniało pewne prawdopodobieństwo, że już nigdy nie pojawi się w Kalfermatt inny dyrektor parafialnej szkółki śpiewu! Nasze gardła zardzewiały, podobnie jak organy, i wymagały reparacji, ciągłych napraw…

Proboszcz zupełnie nie ukrywał swego zmartwienia. Teraz, kiedy organy już mu nie akompaniowały, biedaczysko bardzo często fałszował, zwłaszcza podczas Prefacji26. Głos jego opadał stopniowo, a kiedy dochodził do supplici confessione dicentes27, na próżno szukał nut pod swą komżą, wcale ich tam nie znajdując. Takie zachowanie pobudzało niektórych do śmiechu. U mnie, podobnie jak u Betty, wywoływało jedynie uczucie litości. W tym czasie odprawianie nabożeństwa przedstawiało się bardzo żałośnie. Na Wszystkich Świętych nie było żadnej muzyki, a przecież zbliżało się Boże Narodzenie ze swymi Gloria, Adeste Fideles, Exultet28!

Ksiądz proboszcz spróbował innego środka. Postanowił organy zastąpić serpentem29. Może nie fałszowałby tak, gdyby towarzyszył mu serpent. Nie było problemu ze zdobyciem tego przedpotopowego instrumentu, gdyż od wielu lat drzemał sobie spokojnie na ścianie zakrystii. Jednak gdzie znaleźć serpentystę? Właściwie można było skorzystać z usług kalikanta, będącego akurat bez pracy.

– Umiesz dmuchać? – spytał go pewnego dnia proboszcz.

– Tak – odparł ten dzielny człowiek – ale moim miechem, a nie ustami.

– Nie ma znaczenia! Spróbuj, to się zobaczy…

– Spróbuję!

Re04.jpg (108148 bytes)

Kalikant podjął próbę. Dmuchnął w serpent, ale dźwięk, jaki z niego się wydobył, był wstrętny. Od kogo pochodził ten dźwięk – od niego, czy od drewnianego zwierzęcia? Nie dało się tego rozstrzygnąć. Trzeba było więc zrezygnować z pomysłu proboszcza i stało się wielce prawdopodobne, iż zbliżające się święta Bożego Narodzenia będą równie smutne, jak miniony dzień Wszystkich Świętych. Ponieważ brakowało organów z powodu braku Eglisaka, tym bardziej nie funkcjonował chór kościelny. Nie było nikogo, kto dawałby nam lekcje, nikogo, kto dyrygowałby pałeczką. Mieszkańcy Kalfermatt byli zasmuceni, kiedy pewnego wieczora w miasteczku zawrzało.

Zdarzyło się to 15 grudnia. Panował ostry mróz, jeden z tych, jaki daleko przenoszą wszystkie dźwięki. Jakikolwiek głos ze szczytu gór dotarłby w tym momencie aż do miasteczka. Strzał z pistoletu oddany w Kalfermatt słychać byłoby w Reischarden i jeszcze dobrą milę dalej.

Właśnie tego dnia, w sobotę, poszedłem zjeść kolację u pana Clère’a. Nazajutrz nie musiałem iść do szkoły. Kiedy przepracowało się cały tydzień, to można sobie pozwolić na niedzielny odpoczynek. Wilhelm Tell też miał prawo do odpoczynku, gdyż musiał czuć się zmęczony po tygodniu bycia na cenzurowanym u pana Valrügisa.

Dom oberżysty położony był po lewej stronie, w kącie małego placyku, prawie naprzeciw kościoła, skąd dobrze było słychać skrzypienie metalowej chorągiewki umieszczonej na szczycie wyniosłej dzwonnicy. Tego wieczora u Clère’a przebywało sześciu gości, ludzi miejscowych, i postanowiono, że Betty i ja zaśpiewamy im śliczny nokturn Salvatiego30.

Po skończonym posiłku sprzątnięto ze stołu, ustawiono krzesła i właśnie mieliśmy zacząć, kiedy do naszych uszu dotarł jakiś odległy dźwięk.

– Co to jest? – zapytał ktoś.

– Wydaje się, że dźwięk dochodzi z kościoła – odparł inny.

– Ależ to są organy!

– Chodźmy i zobaczmy! Organy grają same!

Tymczasem dźwięki niosły się wyraźnie, to crescendo, to diminuendo, niekiedy nadymając się, jakby wychodziły z basowych piszczałek instrumentu.

Re05.jpg (150406 bytes)

Mimo zimna otworzono drzwi oberży. Stary kościół pogrążony był w ciemnościach. Żadne światełko nie przenikało przez witraże nawy. Zapewne sprawcą wszystkiego był wiatr, przedzierający się przez jakieś otwory w murach. Widocznie pomyliliśmy się. Wracaliśmy do przerwanego wieczorku, gdy zjawisko powtórzyło się z takim natężeniem, iż teraz nie można już było mieć wątpliwości.

– Ależ ktoś gra w kościele! – zawołał Jean Clère.

– To z pewnością diabeł – stwierdziła Jenny.

– Czy diabeł zna się na grze na organach? – zauważył oberżysta.

„A dlaczego nie?” – pomyślałem sobie.

Betty chwyciła mnie za rękę.

– Diabeł? – spytała.

Tymczasem wychodzące na plac drzwi pomału kolejno się otwierały, ludzie pokazywali się w oknach. Zaczęli rozmawiać. Ktoś z obecnych w oberży powiedział:

– Ksiądz proboszcz znalazł organistę i przywiózł go do kościoła.

Jak nie mogliśmy pomyśleć o tak prostym wytłumaczeniu? Właśnie w tej chwili proboszcz pojawił się w progu plebanii.

– Co się tu dzieje? – głośno zapytał.

– Ktoś gra na organach, księże proboszczu – zawołał oberżysta.

– W porządku! To zapewne Eglisak zasiadł do klawiatury.

Rzeczywiście, bycie głuchym nie przeszkadza w przebieganiu palcami po klawiszach i było całkiem możliwe, że stary nauczyciel miał fantazję wspiąć się na chór razem z kalikantem. Należało to sprawdzić. Jednak kruchta była zamknięta.

– Josephie – powiedział do mnie proboszcz – udaj się do pana Eglisaka.

Trzymając się za ręce, pobiegliśmy tam z Betty, która nie chciała mnie opuścić.

Pięć minut później byliśmy z powrotem.

– No i cóż? – spytał ksiądz.

– Nauczyciel jest w domu! – odparłem, ledwie łapiąc oddech.

To była prawda. Jego służąca oświadczyła mi, że śpi w swoim łóżku jak zabity i cały hałas, jaki wydają organy, nie mógłby go obudzić.

– Któż więc jest w kościele? – zapytała z niepokojem pani Clère.

– Dowiemy się! – krzyknął proboszcz, zapinając futro.

Organy brzmiały nadal, jakby wychodziła z nich burza dźwięków. Rejestr szesnastostopowy pracował na cały dech; niski głos pomocniczy wydawał intensywne dźwięki; nawet trzydziestodwustopowy rejestr, ten, który ma najniższy dźwięk, mieszał się do tego ogłuszającego koncertu. Plac wydawał się jak wymieciony burzą dźwięków. Można było powiedzieć, że kościół był już tylko wielkimi organami, wraz ze swą dzwonnicą jak burdon31, który wydawał swe fantastyczne F-kontra.

Powiedziałem, że drzwi kruchty były zamknięte, ale kiedy okrążyliśmy kościół, zobaczyliśmy uchylone małe drzwiczki, umiejscowione dokładnie naprzeciw lokalu Clère’ów. To przez nie intruz mógł się dostać do środka.

Najpierw wszedł proboszcz, a za nim podążył kościelny. Przechodząc przez próg, zanurzyli z ostrożności palce w muszli z wodą święconą i przeżegnali się. Za nimi podobnie uczynili pozostali.

Nagle organy umilkły. Melodia, grana przez tajemniczego organistę urwała się na akordzie kwarty i seksty32, które zaniknęły pod ciemnym sklepieniem.

Czyżby nagłe wejście wszystkich zgromadzonych przerwało natchnienie artysty? Można było tak przypuszczać. Obecnie nawa, przed chwilą cała wypełniona harmonią dźwięków, pogrążyła się w ciszy. Powiedziałem „w ciszy”, ponieważ wszyscy milczeliśmy wśród filarów, uległszy wrażeniu podobnemu do tego, jakie odczuwa się, kiedy po potężnej błyskawicy oczekuje się na huk gromu.

Nie trwało to długo. Trzeba było dowiedzieć się, czego mamy się trzymać. Kościelny i inni dwaj czy trzej najbardziej odważni skierowali się w głąb nawy, do krętych schodków prowadzących na chór. Pokonali stopnie, lecz, przybywszy na galerię, nie znaleźli tam nikogo. Pokrywa klawiatury była opuszczona. Miech, w połowie jeszcze nadęty powietrzem, które nie mogło się ulotnić z powodu małego otworu, pozostawał nieruchomo, z uniesioną rączką.

Najprawdopodobniej, korzystając z zamieszania i ciemności, intruz mógł zejść po krętych schodkach, ulotnić się poprzez małe drzwiczki i szybko opuścić miasteczko.

Nieważne! Kościelny napomknął, że może byłoby dobrze, tak na wszelki wypadek, odprawić egzorcyzmy33. Ale proboszcz sprzeciwił się temu i miał rację, bo dostałoby mu się za nie.

5

astępnego dnia miasteczko Kalfermatt liczyło jednego mieszkańca więcej – a nawet dwóch. Można ich było zobaczyć spacerujących po śniegu, tam i z powrotem wzdłuż głównego traktu, posuwających się aż do szkoły i w końcu powracających do oberży Clère’ów, gdzie zarezerwowali dwuosobowy pokój na czas, którego nie potrafili dokładnie określić.

– To może być jeden dzień, jeden tydzień, jeden miesiąc, a nawet jeden rok! – powiedział ważniejszy z tych osobników. Doniosła mi o tym Betty, kiedy spotkaliśmy się na placu.

– Czyżby to był wczorajszy organista? – zapytałem.

– Doprawdy, to możliwe, Josephie!

– Ze swoim kalikantem?

– Bez wątpienia tym grubym – odpowiedziała Betty.

– A jacy oni są?

– Jak wszyscy.

Jak wszyscy, to oczywiste, skoro mieli głowy na ramionach, ręce przyczepione do tułowia, a stopy na końcach nóg. Można jednak mieć wszystkie te części, a jednak do nikogo nie być podobnym. I właśnie o tym się przekonałem, kiedy około jedenastej dostrzegłem w końcu tych dwóch obcych, tak dziwacznych.

Szli jeden za drugim.

Pierwszy, mający trzydzieści pięć – czterdzieści lat, osobnik wysoki i chudy, przypominający rodzaj wielkiej czapli, ozdobionej zamiast piór długą, żółtawą kapotą, nosił obszerne spodnie, mocno zwężone u dołu, spod których wysuwały się spiczaste buty. Na głowie miał toczek34 z piórem czapli. Jakąż chudą, bez zarostu miał twarz! Oczy zmrużone, małe, ale przenikliwe, z żarzącymi w głębi źrenic czarnymi węgielkami, zęby białe i ostre, nos cienki, usta wąskie i ściśnięte oraz wystający podbródek. A jakie dłonie! Palce długie, bardzo długie, z rodzaju tych, które na klawiaturze mogą objąć półtorej oktawy!35

Drugi był krępy, szeroki w barach, o potężnej piersi, wielkiej głowie i rozczochranych włosach pod pilśniowym, szarawym kapeluszem, z twarzą upartego byka, z brzuchem jak klucz basowy36. To był chłop na schwał, mający około trzydziestki, silny tak bardzo, że mógłby pobić najtęższego miejscowego osiłka.

Nikt w miasteczku nie znał tych osobników. Po raz pierwszy pojawili się w tych okolicach. Z pewnością nie byli to Szwajcarzy, raczej ludzie ze wschodu, z tamtej strony gór, od strony Węgier. I rzeczywiście tak było, o czym dowiedzieliśmy się później.

Po zapłaceniu pobytu w zajeździe Clère’ów na tydzień z góry, z wielkim apetytem spożyli śniadanie, nie żałując sobie smakowitych potraw. Obecnie wybrali się na przechadzkę, idąc jeden za drugim. Wielki kroczył kołysząc się, rozglądając wokoło, gadając, podśpiewując, przebierając palcami będącymi w ciągłym ruchu, czasami uderzając się charakterystycznym gestem w dół karku i powtarzając:

– Swoboda… Swoboda! Wspaniale!

Gruby kręcił biodrami na boki, paląc fajkę w kształcie saksofonu, z której ulatywały kłęby białawego dymu.

Patrzyłem na nich wytrzeszczonymi oczami, kiedy wielki zauważył mnie i dał mi znak, abym się zbliżył.

Słowo daję, trochę miałem pietra, ale w końcu zaryzykowałem, a on odezwał się do mnie falsetem, jak jakieś dziecko z chóru.

Re06.jpg (85449 bytes)

– Mały, gdzie jest dom proboszcza?

– Dom pro… plebania?

– Tak. Zechciałbyś mnie tam zaprowadzić?

Przypuszczałem, że proboszcz mnie skrzyczy za przyprowadzenie mu tych dwóch osób, zwłaszcza dużego, którego spojrzenie mnie fascynowało. Chciałem odmówić. Ale było to niemożliwe i poprowadziłem ich w stronę plebanii.

Dzieliło nas od niej pięćdziesiąt kroków. Pokazałem drzwi i uciekłem co sił w nogach, podczas gdy kołatka wybijała ósemki, następujące po ćwierćnucie.

Na placu czekali na mnie koledzy. Pan Valrügis był razem z nimi. Zaczął mnie wypytywać. Opowiedziałem, co się wydarzyło. Popatrzyli na mnie… Wyobraźcie sobie! On ze mną rozmawiał!

Ale to, co mogłem powiedzieć, niewiele zdołało wyjaśnić, co ci dwaj przybysze mieli zamiar robić w Kalfermatt. Dlaczego chcieli rozmawiać z proboszczem? Jak on to przyjął i czy nie przytrafiło się jakieś nieszczęście jemu oraz jego gosposi, która znacznie przekroczyła wiek kanoniczny37 i której czasami mieszało się w głowie?

Wszystko wyjaśniło się po południu.

Ten dziwaczny typ – wyższy z dwójki – nazywał się Effarane. Był to Węgier z miejscowości X…, zarazem artysta, stroiciel, budowniczy organów, czyli organmistrz, jak ich nazywają – zajmujący się naprawami instrumentu, jeżdżący od miasta do miasta i zarabiający na życie wykonywaniem tego rzemiosła.

To on – domyśliliśmy się tego – wszedł poprzedniego wieczora przez boczne drzwi z drugim osobnikiem, jego pomocnikiem i kalikantem, rozbudzając echa starego kościoła, rozpętując nawałnice dźwięków. Zapoznawszy się z nimi, stwierdził, że instrument uszkodzony jest w kilku miejscach, wymaga reparacji i zaofiarował się naprawić go za niewielką opłatą. Przedstawione certyfikaty świadczyły o jego zdatności do wykonywania takich prac.

– Niech pan to zrobi. Niech pan to zrobi! – powiedział proboszcz, który bardzo się śpieszył z akceptacją tej oferty. I zaraz dodał:

– Niechaj Niebiosa będą po dwakroć pochwalone, że przysłały nam organmistrza pańskiej klasy, a po trzykroć byłyby, gdyby zesłały nam jeszcze organistę…

– Zatem ten biedny Eglisak…? – spytał mistrz Effarane.

– Jest głuchy jak pień. Pan go zna?

– Ech, kto nie zna człowieka od fugi!

– Od sześciu miesięcy już nie gra w kościele i nie naucza w szkole. Dlatego też muzyka nie towarzyszyła nam w dzień Wszystkich Świętych i jest prawdopodobne, iż tak się stanie w Boże Narodzenie…

– Niech ksiądz proboszcz się nie obawia – odparł mistrz Effarane. – Możliwe, że za dwa tygodnie zakończę wszystkie naprawy i jeżeli ksiądz zechce, gdy nadejdzie Boże Narodzenie, zasiądę przy organach…

Mówiąc to, poruszał nieskończenie długimi palcami, łamał z trzaskiem w stawach i rozciągał jak elastyczny pas kauczukowy.

Proboszcz podziękował artyście w uprzejmych słowach i zagadnął go, co sądzi o organach w Kalfermatt.

– Są dobre – odparł mistrz Effarane – ale niekompletne.

– A czego im brakuje? Nie mają dwudziestu czterech zestawów, nie wspominając o zestawie ludzkich głosów?

– Ech, tego, czego im brakuje, księże proboszczu, to dokładnie jednego registru, który ja wymyśliłem i w który staram się wyposażać te instrumenty…

– Jakiego?

– Registru dziecięcych głosów – odparł ów dziwaczny osobnik, prostując swoje długie ciało. – Tak, to ja wymyśliłem to ulepszenie… Będzie ono doskonałe i wtedy stanę się sławniejszy niż Fabri, Kleng, Erhart, Smid, André, Castendorfer, Krebs, Müller, Agricola, Kranc, Antegnati, Costanzo, Graziadei, Serassi, Tronci, Nanchini, Calido, Sebastian Erard, Abbey, Cavaillé-Coll…38

Proboszcz miał prawo sądzić, iż ta wyliczanka nie zakończy się do chwili rozpoczęcia się nieszporów, która właśnie się zbliżała.

A organmistrz dorzucił, czochrając swoją fryzurę:

– Jeśli uda mi się uczynić to z organami w Kalfermatt, żadne inne nie będą się mogły z nimi równać – ani te od świętego Aleksandra w Bergamo, ani od Świętego Piotra w Londynie, ani te z Fryburga, Haarlemu, Amsterdamu, Frankfurtu, Weingarten, ani od kościoła Marii Panny w Paryżu, czy Świętej Magdaleny, Świętego Rocha, Świętego Dionizego, Beauvais…

Mówił o tym wszystkim z natchnioną miną, mocno gestykulując rękami i kreśląc nimi w powietrzu kapryśne linie. Zapewne przestraszyłby każdego innego, ale nie proboszcza, który kilkoma łacińskimi słowami może zawsze obrócić diabła w nicość.

Na szczęście rozległ się głos dzwonu wzywający na nieszpory. Wziąwszy swój toczek, którego piórko z lekka przyczesał muśnięciem palca, mistrz Effarane ukłonił się wspaniale i dołączył do swego kalikanta na placu. Mimo to, kiedy opuścił plebanię, stara służąca była przekonana, iż poczuła jakby swąd siarki. Prawda jednak była inna – to dymił piec.

 

6

amo się przez się rozumie, że od tego dnia nie rozmawiano o niczym innym, bowiem to znaczące wydarzenie roznamiętniło wszystkich mieszkańców miasteczka. Ów wielki artysta, nazywający się Effarane, będący dodatkowo wielkim wynalazcą, starał się niezmiernie, aby wzbogacić nasze organy o register dziecięcych głosów. Tak więc w najbliższe Boże Narodzenie, po pasterzach i monarchach, którym towarzyszą trąbki, dzwonki i fujarki, będzie można usłyszeć czyste i krystaliczne głosy aniołów, wielbiących małego Jezusa i Matkę Bożą.

Prace naprawcze zaczęły się nazajutrz. Mistrz Effarane i jego pomocnik wzięli się ostro do dzieła. W czasie przerw ja i kilku innych uczniów przychodziliśmy oglądać ich przy pracy. Pozwalano nam wchodzić na górę pod warunkiem, że nie będziemy przeszkadzać. Cała obudowa organów została zdjęta. Doprowadzone do pojedynczych elementów, organy nie były niczym innym jak fletnią Pana39 dopasowaną do wiatrownicy, z miechem i registrem, to znaczy ruchomym liniałem, który reguluje dopływ powietrza. Nasze organy były modelem zawierającym dwadzieścia cztery główne głosy, cztery manuały o pięćdziesięciu czterech klawiszach, a także klawiaturę pedałów nożnych do podstawowych basów dwóch oktaw. Jak bardzo wielkim wydawał nam się ten las rur z języczkami lub wylotami z drewna czy cyny! Zagubić by się można było wewnątrz tego bujnego, zwartego drzewostanu! A jakie śmieszne nazwy wypływały z ust mistrza Effarane: dubletki, larigoty, krzywe rogi, bombardy, prestantki, wielkie nasardy! Aż trudno pomyśleć, że było szesnaście piszczałek drewnianych i trzydzieści dwie piszczałki cynowe! Do tych rur można by wsadzić jednocześnie wszystkich uczniów i jeszcze pana Valrügisa!

Patrzyliśmy na ten bezładny stos z pewnym zdumieniem, nieledwie przerażeniem.

Re07.jpg (173675 bytes)

– Och – stwierdził Hoct, odważając się spojrzeć w dół – to wygląda jak maszyna parowa…

– Nie, raczej jak bateria armat – zaprzeczył Farina – strzelających w nas muzycznymi kulami!

Osobiście nie znalazłem żadnych porównań, ale kiedy pomyślałem o gwałtownych strumieniach wiatru, jakie podwójny miech może posyłać w te wielkie kłębowisko rur, ogarnęły mnie dreszcze, które wstrząsały mną jeszcze kilka godzin.

Mistrz Effarane uwijał się pośród tego całego bałaganu, nigdy nie gubiąc się w nim. Tak naprawdę organy z Kalfermatt były w dość dobrym stanie i wymagały napraw niezbyt poważnych, raczej oczyszczenia z wieloletniego kurzu. Więcej problemów z pewnością będzie sprawiało dopasowanie registru głosów dziecięcych. Aparat ten znajdował się już na miejscu w pudełku – był to zestaw kryształowych fletów, które miały wydawać cudowne dźwięki. Mistrz Effarane, równie doskonały organmistrz co i wspaniały organista, miał nadzieję w końcu osiągnąć sukces w tym, w czym dotychczas wciąż ponosił porażki. Widziałem jednak wyraźnie, że tylko próbował na ślepo, podchodząc to z jednej, to z drugiej strony, a ponieważ to nie wychodziło, krzyczał jak rozzłoszczona papuga, drażniona przez swoją panią.

Brrr… Te krzyki wywoływały dreszcze na całym moim ciele i czułem, jak włosy stają mi dęba na głowie.

Pragnę podkreślić, że to, co widziałem, zaintrygowało mnie do najwyższego stopnia. Wnętrze szerokiego pudła instrumentu, tej wielkiej wypatroszonej bestii, której narządy leżały wszędzie, poruszało mnie aż do obsesji. Śniłem o organach nocą, a za dnia moja myśl bez przerwy do nich wracała. Zwłaszcza pudełko z głosikami dziecięcymi, którego nie ośmieliłem się dotykać, wydawało mi się klatką pełną dzieci, które schował tam mistrz Effarane, aby kazać im śpiewać pod jego palcami organisty.

– Co ci jest, Josephie? – spytała mnie Betty.

– Nie wiem – odpowiedziałem.

– Może dzieje się tak dlatego, że zbyt często chodzisz oglądać organy?

– Tak… To może być to.

– Nie chodź tam więcej, Josephie.

– Już tam nie pójdę, Betty.

I jeszcze tego samego dnia wracałem tam, wbrew własnej woli. Brała mnie wielka chęć, aby zagubić się w tym gąszczu rur, wślizgnąć się do najciemniejszych zakątków, aby iść za mistrzem Effarane’em, którego stukający młoteczek słyszałem w środku organów. Wystrzegałem się jednak wspominać o tym w domu, bowiem moi rodzice pomyśleliby, iż kompletnie zbzikowałem.

 

7

ydzień przed Bożym Narodzeniem siedzieliśmy rano w klasie, dziewczynki po jednej stronie, chłopcy po drugiej, a pan Valrügis rozparł się przy katedrze. W kąciku jego starsza siostra robiła coś na długich drutach, prawdziwych rożnach kuchennych. Właśnie Wilhelm Tell przyszedł obrazić czapkę Gesslera, kiedy otwarły się drzwi i do klasy wszedł proboszcz.

Wszyscy przez grzeczność podnieśli się z miejsc.

Tymczasem za proboszczem ukazał się mistrz Effarane.

Wszyscy spuścili wzrok pod przenikliwym spojrzeniem organmistrza. Co robił w szkole i dlaczego towarzyszył mu ksiądz proboszcz?

Wydawało mi się, że właśnie mnie przyglądał się bardzo uważnie. Z pewnością mnie rozpoznał. Poczułem się bardzo nieswojo.

Tymczasem nauczyciel zszedł z katedry, stanął przed proboszczem i zapytał:

– Z kim mam zaszczyt?

– Panie bakałarzu, pragnę panu przedstawić mistrza Effarane’a, który zapragnął odwiedzić pańskich uczniów.

– A to dlaczego?

– Zapytał mnie, panie Valrügis, czy w Kalfermatt mamy dziecięcy chór kościelny. Odpowiedziałem mu twierdząco i dodałem, że za czasów, kiedy kierował nim biedny Eglisak, był wspaniały. Wówczas pan Effarane wyrazić chęć usłyszenia go. Wobec tego dzisiaj przyprowadziłem mistrza do pana, prosząc jednocześnie o wybaczenie.

Pan Valrügis wcale nie miał za co przyjmować przeprosin. Wszystko, co czynił proboszcz, było dobre. Tym razem Wilhelm Tell może poczekać.

Usiedliśmy na znak dany przez pana Valrügisa: proboszcz w fotelu, który mu przyniosłem, mistrz Effarane na rogu stołu dziewczynek, które odsunęły się żywo, aby zrobić mu miejsce.

Najbliżej siedziała Betty i widziałem doskonale, że biedactwo brzydzi się długich rąk i długich palców, które rysowały przed nią powietrzne arpedżia.

Mistrz Effarane zabrał głos i swoim ostrym i przenikliwym tonem powiedział:

– To są dzieci z chóru?

– Nie wszystkie do niego należą – odpowiedział pan Valrügis.

– Ile?

– Szesnaścioro.

– Chłopcy i dziewczynki?

– Tak – odparł proboszcz – dziewczynki i chłopcy, a ponieważ w tym wieku mają takie same głosy…

– Nieprawda! – gwałtownie odparł żywo mistrz Effarane. – Ucho znawcy nie może mylić się w tym względzie!

Jakże byliśmy zaskoczeni tą odpowiedzią! Dokładnie głos Betty i mój miały tak podobny tembr40, że nie można było odróżnić naszych głosów, kiedy rozmawialiśmy. Później oczywiście musiało być inaczej, ponieważ mutacja41 niejednakowo zmienia barwę głosu dorosłych różnej płci.

W każdym razie nie można było dyskutować o tym z takim osobnikiem, jak mistrz Effarane i każdy wstrzymał się od wypowiedzi.

– Niech wystąpią dzieci z chóru – rozkazał, unosząc ramię jakby to była pałeczka dyrygenta orkiestry.

Ośmiu chłopców, w tym ja, i osiem dziewcząt, w tym Betty, ustawiło się w dwóch rzędach, twarzami do siebie. Wtedy mistrz Effarane począł nas egzaminować z takim natężeniem, jak nigdy nie zdarzyło się za czasów Eglisaka. Trzeba było otwierać usta, wyciągać język, długo wciągnąć i wydychać powietrze, pokazywać mu aż do głębin gardła struny głosowe, które, wydawało się, chciał wręcz uszczypnąć palcami. Pomyślałem, że chce nas nastroić jak jakieś skrzypce czy wiolonczele. Doprawdy, bardzo byliśmy niespokojni, zarówno dziewczęta jak i chłopcy.

Ksiądz proboszcz, pan Valrügis i jego stara siostra stali obok, zmieszani, nie śmiąc zabrać głosu.

– Uwaga! – krzyknął mistrz Effarane – Gama C-dur, solmizując! Oto diapazon!42

Diapazon? Oczekiwałem, że wyjmie z kieszeni mały uchwyt o dwóch ramionach, podobny do tego, jaki miał poczciwiec Eglisak, a którego wibracje dawały oficjalne a, zarówno w Kalfermatt, jak i gdzie indziej.

Zostałem zaskoczony po raz wtóry.

Mistrz Effarane pochylił głowę i kciukiem na pół złożonym stuknął krótko w podstawę swej czaszki.

Co za niespodzianka! Jego najwyższy kręg wydał metaliczny dźwięk, a było to precyzyjne a, o normalnych sześciuset trzydziestu pięciu drganiach.

Mistrz Effarane miał w sobie naturalny stroik. A dźwięk c, o tercję małą wyżej dźwięku, wywoływał, uderzając palcem wskazującym o koniec swego ramienia:

– Uwaga! – powtórzył. – Ad libitum43!

Solfizowaliśmy gamę od c, najpierw w górę, potem w dół.

– Źle, źle! – zawołał mistrz Effarane, kiedy tylko ucichła ostatnia nutka. – Słyszę szesnaście oddzielnych głosów, a powinienem usłyszeć tylko jeden.

Moim zdaniem, wydał mi się zbyt wymagający, ponieważ byliśmy dobrze wyuczeni, aby śpiewać bardzo precyzyjnie, co przysparzało nam zawsze moc pochwał.

Mistrz Effarane kręcił z niezadowoleniem głową i rzucał na wszystkich przenikliwe spojrzenia. Wydawało mi się, że jego uszy, obdarzone pewną ruchliwością, wyciągały się jak uszy psów, kotów i innych czworonogów.

– Powtarzamy! – zawołał. – Teraz kolejno. Każde z was musi mieć własną nutę, że tak powiem nutę fizjologiczną, i jedyną, jakiej powinien zawsze używać w zespole.

Jedyna nuta – fizjologiczna! Co miało oznaczać to słowo? Otóż chciałbym wiedzieć, jaka była nuta fizjologiczna tego oryginała, a jaka była księdza proboszcza, który to posiadał niezłą ich kolekcję, skądinąd jedną bardziej fałszywą od drugiej.

Zaczęliśmy nie bez poważnych obaw – czy ten straszny człowiek nie potraktuje nas źle? – i nie bez pewnej ciekawości, by się dowiedzieć, jaka jest ta nuta osobista, którą powinniśmy pielęgnować w naszych gardłach jak roślinki w doniczkach.

Zaczął Hoct i, po spróbowaniu kilku różnych nut gamy, zostało mu przyznane przez mistrza Effarane’a g, jako nuta fizjologiczna, najwłaściwsza, najmocniej wibrująca spośród tych, jakie jego krtań mogła wydać.

Po Hoccie przyszła kolej na Farinę, który na zawsze został skazany na naturalne a.

Potem inni moi koledzy przeszli ten drobiazgowy egzamin i ich osobista nuta otrzymała stempel zatwierdzający mistrza Effarane’a.

W końcu i ja podszedłem do organmistrza.

– Ach to ty, mały! – powiedział organista.

I, biorąc moją głowę, zaczął obracać ją w tę i tamtą stronę, tak, że zacząłem obawiać się, iż mi ją odkręci.

– Sprawdźmy twoją nutę – powiedział.

Zaśpiewałem gamę od c do c, w górę, następnie w dół. Mistrz Effarane nie wydawał się zadowolony. Kazał mi zacząć jeszcze raz… Niedobrze… Niedobrze… Byłem bardzo zmartwiony. Ja, jeden z najlepszych w parafialnej szkole śpiewu, byłbym pozbawiony mojej indywidualnej nuty?

– Dalej! – wykrzyknął mistrz Effarane. – Gama chromatyczna! Może w niej odnajdę twoją nutę.

I mój głos, postępując interwałami półtonów, podążył w górę oktawy44.

– Dobrze… Dobrze! – powiedział organista. – Mam twój dźwięk, a ty utrzymuj go przez całą nutę!

– Co to jest? – spytałem, drżąc nieco.

– To re z krzyżykiem45.

I zaśpiewałem to re z krzyżykiem jednym tchem.

Proboszcz i pan Valrügis pozwolili sobie uczynić gest zadowolenia.

– Teraz kolej na dziewczynki! – zakomenderował mistrz Effarane.

A ja pomyślałem:

„Gdyby Betty mogła też mieć re z krzyżykiem!” Wcale by mnie to nie zdziwiło, bowiem nasze głosy tak dobrze ze sobą harmonizowały!

Dziewczynki zostały przeegzaminowane, jedna po drugiej. Ta miała naturalne si, tamta naturalne mi. Kiedy nadeszła kolej Betty Clère, stanęła do śpiewu przed mistrzem Effarane’em, bardzo onieśmielona.

– No dalej, mała!

Re08.jpg (108223 bytes)

Zaczęła śpiewać swym słodkim głosikiem o tak miłym tembrze, że wydawało się, iż słychać śpiew szczygiełka. Ale z Betty było tak samo, jak z jej przyjacielem, Josephem Mullerem. Trzeba było uciec się do gamy chromatycznej, aby znaleźć jej nutę, aby w końcu przydzielić jej mi z bemolem46.

Najpierw byłem tym zasmucony, ale, po zastanowieniu się, jednak się ucieszyłem. Betty miała mi z bemolem a ja re z krzyżykiem. Tak więc, czyż w gruncie rzeczy nie były to głosy identyczne? Zacząłem klaskać w dłonie.

– Co cię napadło, mały? – zapytał organista, marszcząc brwi.

– Ucieszyłem się, proszę pana – odważyłem się odezwać – ponieważ Betty i ja posiadamy tę samą nutę.

– Tę samą! – zawołał mistrz Effarane.

Zerwał się z krzesła i tak się wyciągnął, że jego ręka dotknęła sufitu.

– Tę samą nutę! – podjął. – Ach, więc ty sądzisz, że re z krzyżykiem i mi z bemolem to to samo, nieuku? Zasługujesz na ośle uszy! Czy to Eglisak uczył was takich głupot? A pan to znosił, proboszczu? I pan również, bakałarzu? I pani to samo, stara panno?

Siostra pana Valrügisa szukała kałamarza, aby rzucić nim w jego głowę. Ale on kontynuował, oddając się całkowicie swojej wściekłości.

– Mały nieszczęśniku, więc ty nie wiesz, co to jest coma47, ta ósemka tonu, która odróżnia re z krzyżykiem od mi z bemolem, la z krzyżykiem od si z bemolem i tak dalej? Ach, czy nikt tutaj nie jest zdolny docenić ósmych części tonu? Czy ludzie w Kalfermatt mają w uszach tylko bębenki sfatygowane, stwardniałe, zrogowaciałe, przekłute?

Nikt nie ośmielił się poruszyć. Pod wpływem ostrego głosu mistrza Effarane’a drżały w oknach szyby. Było mi przykro, że wywołałem to zajście i smutno, że między głosem Betty i moim istniała różnica, nawet o ósmą część tonu. Proboszcz patrzył na mnie groźnym wzrokiem, pan Valrügis ciskał we mnie nienawistne spojrzenia…

Nagle organista uspokoił się i zwrócił się do nas:

– Uwaga! Każdy na swoje miejsce w gamie!

Zrozumieliśmy, co to oznacza, i każdy ustawił się według swej osobistej nuty, Betty na czwartym miejscu w randze swego mi z bemolem, ja po niej, zaraz za nią, w randze mojego re z krzyżykiem. Teraz stanowiliśmy fletnię Pana, lub raczej rury organów, każda z jedną nutą, jaką miała prawo wydać.

– Gama chromatyczna – zawołał mistrz Effarane. – I bez fałszowania, bo inaczej…

Nie trzeba było powtarzać drugi raz. Zaczął nasz kolega, obarczony do, potem następne nuty, wreszcie Betty wydała swoje mi z bemolem, potem ja moje re z krzyżykiem, pomiędzy którymi uszy organisty zdawały się słyszeć różnicę. Po wzniesieniu się gama opadła, trzy razy pod rząd. Mistrz Effarane wydawał się nawet dość zadowolony.

– Dobrze, dzieci! – powiedział. – Chyba uda mi się zrobić z was żywą klawiaturę!

Ponieważ ksiądz proboszcz pokręcił z niedowierzaniem głową, mistrz Effarane zapytał:

– Czemu nie? Zrobiono pianino z kotów, z kotów dobieranych według ich miauknięć, jakie wydawały, kiedy szczypano im ogony! Pianino z kotów! Z kotów! – powtarzał.

Uśmiechnęliśmy się niewyraźnie, nie wiedząc zbytnio, czy mistrz Effarane mówił poważnie, czy nie. Ale potem dowiedziałem się, że powiedział prawdę, mówiąc o tym pianinie z kotów, które miauczały, kiedy ich ogony były szczypane przez mechanizm! Dobry Boże! Czego to ludzie nie wymyślą!

Biorąc swój toczek, mistrz Effarane pozdrowił wszystkich, obrócił się na pięcie i wyszedł, mówiąc:

– Nie zapomnijcie swojej nuty, zwłaszcza ty, panie Re z krzyżykiem, i ty też, panno Mi z bemolem!

I te przezwiska zostały nam do teraz.

 

8

ak przebiegła wizyta mistrza Effarane’a w szkole w Kalfermatt. Zostałem nią mocno poruszony. Wydawało mi się, że dis wibruje bez przerwy w głębi mego gardła.

Tymczasem prace przy organach postępowały. Jeszcze tydzień dzielił nas od Bożego Narodzenia. Cały wolny czas spędzałem na chórze. To było ode mnie silniejsze. Pomagałem nawet, jak umiałem najlepiej, organmistrzowi i jego pomocnikowi, z którego nie udało mi się wyciągnąć ani słowa. Teraz registry były w dobrym stanie, miechy gotowe do działania, obudowa odnowiona, a jej złocenia błyszczały w półcieniu nawy. Tak, byliśmy gotowi do święta, no, może wyjąwszy to, co dotyczyło słynnego aparatu głosów dziecięcych.

Rzeczywiście, przez brak tego przyrządu nie można było ukończyć prac. Widać było aż nadto zniechęcenie mistrza Effarane’a. Próbował i znów próbował... Nic nie wychodziło. Nie wiem, czego brakowało jego rejestrowi. On też nie wiedział. Stąd wynikały objawy rozczarowania, które przemieniły się w wybuchy gwałtownej złości. Wściekał się na organy, na miechy, na kalikanta, na biednego Re z krzyżykiem, który już nie mógł tego znieść, ale… Czasami myślałem, że on wszystko połamie i uciekałem… A co powiedziałaby cała społeczność Kalfermatt, zawiedziona w swej nadziei, gdyby wielka doroczna msza nie była celebrowana z, tak jej należną, wielką pompą? Nie należało zapominać, że podczas tego Bożego Narodzenia chór nie miał śpiewać, bo był w rozsypce i byliśmy zdani na grę organów.

Wreszcie nadszedł ten świąteczny dzień. W czasie ostatnich dwudziestu czterech godzin mistrz Effarane, coraz bardziej zdenerwowany, wpadał w taką wściekłość, że można było obawiać się o jego rozum. Czyżby musiał zrezygnować ze swoich dziecięcych głosów? Nie potrafię na to odpowiedzieć, ponieważ tak mnie przerażał, że nie ośmielałem się wstępować na chór, a nawet do kościoła.

U nas, w wigilijny wieczór, zazwyczaj kładzie się dzieci zaraz po zachodzie słońca i śpią one do mszy. Pozwala im to być rześkimi w czasie Pasterki. Tak więc tego wieczora, po szkole, odprowadziłem aż do drzwi małą Mi z bemolem – doszło do tego, że tak ją już nazywałem!

– Nie opuść mszy – powiedziałem.

– Nie Josephie, a ty nie zapomnij swej książeczki do nabożeństwa.

– Bądź spokojna!

Wróciłem do domu, gdzie już na mnie czekano.

– Idź się położyć – powiedziała mama.

– Dobrze – odparłem – ale nie mam ochoty spać.

– Nieważne!

– Może jednak…

– Zrób, co każe ci matka – odezwał się ojciec – a obudzimy cię, kiedy będzie czas, byś wstał.

Posłuchałem, ucałowałem rodziców i poszedłem na górę do mojego pokoiku. Czyste ubrania były powieszone na oparciu krzesła, moje buciki, wypastowane, stały w pobliżu drzwi. Nic, tylko założyć je, wyskakując z łóżka, po umyciu sobie tylko twarzy i rąk.

Re09.jpg (141632 bytes)

Szybko wślizgnąłem się pod pierzynę, zgasiłem świecę, lecz pokój wypełniała jeszcze poświata spowodowana przez pokrywający okoliczne dachy śnieg.

Oczywiście nie trzeba mówić, że wyrosłem już z wieku, kiedy wstawia się bucik do kominka, aby rankiem znaleźć w nim świąteczne prezenty. Ale zacząłem wspominać, że były to dobre czasy i żal mi było, że już nigdy nie powrócą. Ostatni raz – było to trzy albo cztery lata temu – moja droga Mi z bemolem znalazła w swoim pantofelku śliczny srebrny krzyżyk… Nie mówcie jej o tym, ale to ja go tam włożyłem!

Potem te przyjemne wspomnienia uleciały z mej głowy. Myślałem o mistrzu Effarane’ie. Widziałem go siedzącego koło mnie, w tej długiej kapocie, z długimi nogami, długimi rękami, wydłużoną twarzą… Nadaremnie wsadzałem głowę pod podłużną poduszkę – ciągle go widziałem, czułem jego palce gnające wzdłuż mojego łóżka…

W końcu, po kilkakrotnym odwróceniu się z boku na bok, udało mi się zasnąć.

Ile czasu trwał mój sen? Nie wiem. Ale nagle zostałem gwałtownie obudzony. Jakaś ręka spoczęła na moim ramieniu.

– Chodźmy Re z krzyżykiem! – powiedział głos, który natychmiast rozpoznałem. Był to głos mistrza Effarane’a.

– Idziemy, panie Re… Wstawaj… Już czas… Chcesz opuścić mszę?

Słuchałem, ale nie rozumiałem.

– Czy mam cię siłą wyciągać z łóżka, jak chleb z pieca?

Pościel została gwałtownie odrzucona. Otworzyłem oczy i zostałem oślepiony światłem lampy zwisającej na końcu czyjejś dłoni.

Jakież przerażenie mnie ogarnęło! To faktycznie był mistrz Effarane, mówił do mnie!

– Dalej, Re z krzyżykiem, ubieraj się!

– Ubrać się?

– Chyba że chcesz iść na mszę w koszuli nocnej! Nie słyszysz dzwonu?

Rzeczywiście, dzwon dzwonił z całych sił.

– No więc, panie Re, zechcesz się ubrać?

Robiłem to bezwiednie, ale w ciągu jednej minuty byłem ubrany. To prawda, mistrz Effarane pomagał mi, a to, co on robił, zawsze robił szybko.

– Chodź – powiedział, zabierając lampę.

– Gdzie mój tato… moja mama? – zapytałem.

– Są już w kościele.

Zdziwiło mnie, że wcale na mnie nie poczekali. Zeszliśmy na dół. Drzwi domu zostały otwarte, potem zamknięte i oto znaleźliśmy się na ulicy.

Jakie przenikliwe zimno! Plac był cały biały, niebo usłane gwiazdami. W głębi widać było bryłę kościoła i dzwonnicę, której ostry koniec świecił jak gwiazda.

Szedłem za mistrzem Effarane’em, który, zamiast skierować się ku kościołowi, chodził ulicami, to tam, to tu. Zatrzymywaliśmy się przed domami, których drzwi zaraz się otwierały – nie musieliśmy nawet pukać. Moi koledzy wychodzili, ubrani w swoje świąteczne ubrania: Hoct, Farina, wszyscy, którzy należeli do chóru. Potem przyszła kolej na dziewczynki – pierwsza była moja mała Mi z bemolem. Wziąłem ją za rękę.

– Boję się – powiedziała.

Nie miałem śmiałości odpowiedzieć: „Ja też”, obawiając się przestraszyć ją jeszcze bardziej.

W końcu byliśmy w komplecie: wszyscy mający swą własną nutę, cała chromatyczna gama, ot co!

Jaki był zamysł organisty? Czy, nie mogąc uruchomić swego aparatu głosów dziecięcych, postanowił sformować taki register z dzieci z chóru?

Chcieliśmy czy nie, musieliśmy słuchać tego niesamowitego osobnika, tak jak muzycy słuchają swego dyrygenta, kiedy batuta drży w jego palcach. Doszliśmy do bocznych drzwi kościoła. Przekroczyliśmy je dwójkami. Nikogo jeszcze nie było w nawie, zimnej, ciemnej i cichej. A on powiedział mi, że moi rodzice tu na mnie czekają! Zapytałem mistrza, ośmieliłem się zapytać!

– Zamilcz, Re z Krzyżykiem – odrzekł. – Pomóż wejść małej pannie Mi z bemolem.

Tak też uczyniłem. Wdrapaliśmy się wszyscy po wąskich, krętych schodkach i doszliśmy do podestu chóru, który nagle cały się rozświetlił. Klawiatura organów była już otwarta, kalikant na miejscu. Wydawał się tak ogromny, iż można by powiedzieć, że nadmuchał się całym powietrzem z miechów!

Na znak mistrza Effarane’a ustawiliśmy się w rzędzie. Organista wyciągnął rękę. Obudowa organów rozsunęła się, a następnie zamknęła nad nami…

Wszyscy szesnaścioro zostaliśmy zamknięci w rurach wielkiego rejestru, każde z nas osobno, ale sąsiadując ze sobą. Betty znajdowała się w czwartej rurze jako mi z bemolem, a ja w piątej jako re z krzyżykiem! A więc miałem rację, odgadłem myśl mistrza Effarane’a. Nie było już wątpliwości. Nie mogąc skonstruować swego aparatu, z członków chóru złożył register dziecięcych głosów i kiedy poprzez wycięcie w rurze dotrze do nas powiew, każde z nas wyda swą nutę! To nie koty, to ja, to Betty, to wszyscy nasi koledzy będą uruchamiani za dotknięciem klawiszy!

– Betty, jesteś tam? – zawołałem.

– Tak, Josephie!

– Nic się nie bój, jestem koło ciebie!

– Cisza! – krzyknął mistrz Effarane.

Zamilkliśmy.

 

9

ymczasem kościół powoli zapełniał się. Poprzez szparę w gwizdku mojej rury mogłem widzieć tłum wiernych rozchodzących się po nawie, teraz błyszcząco oświetlonej. Między nimi byli rodzice, którzy nie wiedzieli, że ich szesnaścioro dzieci zostało uwięzionych w organach! Wyraźnie słyszałem hałas kroków na posadzce nawy, szuranie krzeseł, stukot butów i chodaków, z tym szczególnym pogłosem typowym dla wielkich kościołów. Wierni zajmowali swe miejsca na Pasterce, a tymczasem dzwon ciągle dzwonił.

– Jesteś tam? – zapytałem jeszcze raz Betty.

– Tak, Josephie – odpowiedział mi nikły, drżący głosik.

– Nie bój się… Nie bój się, Betty! Jesteśmy tu tylko na czas mszy. Potem nas wypuszczą!

W głębi duszy pomyślałem, że tak się nie stanie. Nigdy mistrz Effarane nie wypuści swoich ptaszków z klatki, a jakaś diabelska moc będzie mogła nas zatrzymać tutaj na długo… Być może na zawsze!

W końcu zadzwonił dzwoneczek prezbiterium. Proboszcz i dwaj ministranci podeszli ku stopniom ołtarza. Zaczęła się ceremonia.

Ale jak to może być, że nasi rodzice się o nas nie martwią? Zauważyłem mojego ojca i matkę na ich zwykłym miejscu, całkiem spokojnych. Tak samo byli spokojni państwo Clère’owie. Spokojne rodziny naszych kolegów. To było zupełnie niewytłumaczalne.

Rozmyślałem nad tym, kiedy potężny podmuch wiatru przeszył organy. Wszystkie rury zadrżały jak las pod naporem burzy. Miech działał całą mocą.

Mistrz Effarane zaczął więc grać, w oczekiwaniu na Introit48. Wielkie registry, nawet głosy pedałowe, były głośne jak gromy. Zakończyło się to wspaniałym końcowym akordem, wyciśniętym na dolnych burdonach trzydziestodwustopowych. Potem proboszcz zaintonował Introit: Dominus dixit ad me: Filius meus es tu49. I, wraz z Gloria, nastąpił nowy atak mistrza Effarane’a, tym razem na register trąbek.

Przestraszony, czekałem na moment, kiedy podmuchy powietrza z miechów wpłyną do naszych rur, ale bez wątpienia organista zachowywał nas na ważniejszy moment mszy…

Po Oracji nadeszła Epistoła, po Epistole Graduał, zakończony dwoma wspaniałymi Alleluja z akompaniamentem głównych głosów.

Organy zamilkły na czas Ewangelii i Homilii, w której proboszcz podziękował organiście za przywrócenie zamilkłych głosów instrumentowi kościoła w Kalfermatt.

Ach, gdybym mógł krzyczeć, wysłać moje re z krzyżykiem poprzez otwór rury!

Oto Ofiarowanie. Na słowa: Laetentur coeli, et exultet terra ante faciem Domini quoniam venit50 – godne podziwu preludium mistrza Effarane’a ze współbrzmieniem dźwięków fletu połączonego z dubletkami. To było wspaniałe, trzeba to przyznać. Radowały się Niebiosa, słysząc tak harmonijne i wspaniałe dźwięki i można było sądzić, że to chóry niebieskie śpiewały na chwałę Bożego Dzieciątka.

Trwało to pięć minut, które wydały mi się pięcioma wiekami, ponieważ czułem, że nadchodzi już kolej na głosy dziecięce. Miał to być moment Podniesienia, na którą to chwilę wielcy artyści rezerwują najsubtelniejsze improwizacje swego geniuszu.

Tak naprawdę – byłem bardziej martwy niż żywy. Wydawało mi się, że nigdy żadna nuta nie będzie mogła wydobyć się z mego gardła, wyschniętego przez strach oczekiwania. Ale, wstrzymując oddech, wyczekiwałem na moment, kiedy nadmie mnie przeznaczony mi klawisz!

W końcu nadeszło Podniesienie, którego tak się bałem. Dzwonek wydał ostre dźwięki. W nawie zapanowała pełna skupienia cisza. Czoła pochyliły się, kiedy dwaj ministranci unieśli ornat proboszcza…

Mimo że byłem pobożnym chłopcem, nie byłem wcale w tej chwili skupiony! Myślałem jedynie o burzy, jaka miała wybuchnąć pod mymi stopami! Powiedziałem półgłosem, tak, aby tylko ona mnie słyszała:

– Betty?

– Co chcesz, Josephie?

Re10.jpg (133244 bytes)

– Uważaj, teraz będzie nasza kolej!

– Ach, Jezus, Maria! – zawołała biedna istotka.

Nie pomyliłem się. Rozległ się wyraźny, suchy dźwięk. Był to odgłos ruchomego regulatora, który kierował nawiew wiatru do wejścia registru głosów dziecięcych. Melodia, słodka i przenikająca, wzleciała pod sklepienie kościoła w momencie, gdy dokonywał się boski cud.

Słyszę g Hocta, a Fariny, potem mi z bemolem mojej drogiej sąsiadki. Następnie powiew wypełnia moją pierś, powiew subtelnie wymierzony, który wyrywa re z krzyżykiem z moich ust. Chciałbym zamilknąć, ale nie mogę! Jestem już tylko instrumentem w rękach organisty. Klawisz, jaki on naciska na klawiaturze, jest jak zastawka mego serca, która się uchyla…

Ach, jakież to było rozdzierające! Nie! Jeżeli tak będzie się działo dalej, wtedy to, co z nas będzie się wyzwalało, to już nie będą nuty, ale krzyki, krzyki bólu! Jak odmalować torturę, jaką odczuwałem, kiedy mistrz Effarane wystukiwał straszliwą ręką akord opadającej septymy51, w której zajmowałem drugie miejsce: c, dis, fis, a!

I gdy okrutny, nieprzejednany artysta przedłużał ją w nieskończoność, zapadłem w omdlenie, poczułem, jakbym umierał i… straciłem przytomność.

To sprawiło, iż owa opadająca septyma, nie mając już swego re z krzyżykiem, nie mogła zostać zakończona zgodnie z regułami harmonii…

10

o ci jest? – usłyszałem głos ojca.

– Ja… ja…

– No, obudź się wreszcie! Pora iść do kościoła…

– Pora?

– Tak! Wychodź z łóżka, albo opuścisz mszę, a wiesz, że gdy nie ma mszy – to nie ma Wieczerzy!

Gdzie ja byłem? Co się wydarzyło? To wszystko było tylko moim snem… Uwięzienie w rurach organów, część Podniesienia, moje pękające serce, gardło niemogące wydać swego dis… Tak, moje dzieci, od momentu, kiedy zasnąłem, aż do chwili, gdy ojciec przyszedł mnie obudzić, wszystko to śniłem dzięki mojej nadmiernie pobudzonej wyobraźni!

– A mistrz Effarane? – spytałem.

– Mistrz Effarane jest w kościele – odparł mój ojciec. – Twoja mama też już tam jest. Dalej, dlaczego się nie ubierasz?

Ubrałem się jakbym był pijany, słysząc cały czas tę maleńką, torturującą, niekończącą się septymę…

Przybyłem do kościoła. Zobaczyłem wszystkich siedzących na swoich miejscach: moją mamę, pana i panią Clère, moją drogą małą Betty, dobrze opatuloną, ponieważ było bardzo zimno. Dzwon dźwięczał jeszcze za odgłośnicą52 dzwonnicy, mogłem go więc jeszcze słyszeć w ostatnich frazach.

Proboszcz, odziany w odświętny ornat, stanął przed ołtarzem i oczekiwał, że organy rozbrzmią marszem tryumfalnym.

Ale jakaż niespodzianka! Miast wydać pierwsze tony, które winny poprzedzić Introit, organy milczały. Nic! Nie wydały ani jednego dźwięku!

Kościelny wszedł aż na chór… Mistrza Effarane’a tam nie było.

Zaczęto go szukać. Bez rezultatu – organista zniknął. Zniknął też kalikant. Mistrz, wściekły zapewne z tego powodu, że nie mógł osiągnąć sukcesu w ułożeniu współbrzmienia chórku dziecięcego, opuścił kościół bez pobrania należnej mu zapłaty, następnie miasteczko i nie zobaczono go już nigdy w Kalfermatt.

Przyznaję, moje dziatki, że wcale się tym nie zmartwiłem, bowiem w towarzystwie tej dziwacznej osoby stałbym się szaleńcem i musiano by mnie zamknąć w separatce!

Re11.jpg (181049 bytes)

Gdybym zwariował, to dziesięć lat później pan Re z krzyżykiem nie mógłby poślubić panny Mi z bemolem – a małżeństwo to pobłogosławione zostało przez niebiosa, jeżeli takie istnieją. Należy z tego wysnuć wniosek, że – mimo różnicy ósmej części tonu, owej comy, jak mówił mistrz Effarane – można jednak być szczęśliwym w małżeństwie.

Koniec

 

Przypisy

1 W rękopisie rozdziały oddzielone są cyframi arabskimi, w wydaniu Wczoraj i jutro rzymskimi, a w czasopiśmie Figaro – gwiazdkami.

2 Wydaje się, że początkowo Verne użył nazwy Alfernan, lecz w końcu zmienił na Kalfermatt; taką pisownię zastosowano w opracowaniu rękopisu pisarza.

3 jezioro Konstancji – dawna nazwa jeziora Bodeńskiego położonego w pn.-wsch. Szwajcarii, w kantonie Appenzel; Konstanz – miejscowość nad tym jeziorem.

4 Appenzel – prawidłowo: Appenzell.

5 Muller – zachowano pisownię z rękopisu; w pozostałych wydaniach: Müller.

6 Wilhelm Tell – legendarny, szwajcarski bohater narodowy.

7 Gessler Hermann – habsburski wójt Altdorf (Uri), który zmusił Wilhelma Tella, pod karą śmierci, do zestrzelenia jabłka z głowy swego małoletniego syna za to, że ten nie chciał złożyć ukłonu przed kapeluszem, symbolem władzy cesarskiej; zastrzelony przez Tella, co stało się sygnałem do powstania sprzysiężonych.

8 Helwecja – dawna, z języka łacińskiego pochodząca nazwa Szwajcarii.

9 przenieść do muzyki – już w 1829 roku odbyła się prapremiera opery Gaetano Rossiniego Wilhelm Tell.

10 antyfony z antyfonarza – krótki tekst modlitewny, dawniej śpiewany przez dwa chóry; antyfonarz – zbiór śpiewów liturgicznych, zwłaszcza antyfon.

11 falset – głos męski wyższy od naturalnego, naśladujący głos kobiecy.

12 wersety, motety, responsoria: werset – drobny fragment tekstu; motet – utwór wokalny, polifoniczny, przeznaczony do wykonywania podczas nabożeństw; responsorium – w mszy, liturgii, części odmawiane lub śpiewane przez kapłana lub lub odpowiadających mu wiernych.

13 serafini – jeden z chórów anielskich, noszący trzy skrzydła.

14 solfeż – nauka czytania nut głosem z zastosowaniem solmizacji, bez pomocy instrumentu.

15 kontrapunkcista – kompozytor wykorzystujący metodę kontrapunktu, czyli zestawiania według określonego wzoru linii melodycznych i uzyskujący efekt polifonii (wielogłosowości).

16 fuga – rodzaj polifonicznego utworu muzycznego, instrumentalnego lub wokalnego.

17 transcendentalna – wykraczająca poza treść i przedmiot poznania.

18 kontratenor – najwyższy głos męski.

19 Guido z Arezzo (ok. 990 - ok. 1050) – włoski teoretyk muzyki, jeden z najwybitniejszych w średniowieczu, twórca solmizacji, tj. przypisania dźwiękom odpowiednich głosek.

20 dały nazwy nutom gamy – ten hymn miał już dawno swą melodię, zapisaną w średniowiecznych neumach rzymskich (rodzaj notacji muzycznej stosowanej w VIII-X wieku).

21 Guido i Guido z Arezzo to ta sama osoba.

22 czuła nuta – tzn. si, bo po włosku znaczy to „tak”; ut zastąpiono w XII wieku sylabą do, od nazwiska reformatora notacji muzycznej – J. B. Doniego.

23 Kompleta – część Mszy św., jedna z części Oficjum, to jest zbioru modlitw na każdy dzień roku kościelnego.

24 kalikant – pomocnik organisty, którego zadaniem jest dąć w miech.

25 arpedżio – wykonanie akordu polegające na szybkim następstwie składających się nań dźwięków.

26 Prefacja – w Kościele rzymskokatolickim hymn pochwalny odmawiany lub śpiewany w każdej mszy po ofiarowaniu, jako wstęp do kanonu mszalnego.

27 supplici confessione dicentes (łac.) – końcowe słowa Prefacji na Boże Narodzenie, odpowiadające w obrządku polskim słowom: śpiewamy, nieustannie wołając…

28 Gloria, Adeste Fideles, Exultet – tytuły pieśni na Boże Narodzenie; Gloria (in excelsis Deo) – Chwała (na wysokości Bogu); Adeste Fideles – Zbliżcie się wierni; Exultet – Niech się raduje…

29 serpent – dawny instrument dęty, drewniany, skręcony jak wąż.

30 Salvati – włoski kompozytor.

31 burdon (z fr.) – wielki dzwon.

32 kwarta i seksta – czwarty i szósty stopień skali diatonicznej.

33 egzorcyzmy – rodzaj modlitwy odpędzającej złe duchy, obecnie prawie nie odprawiane.

34 toczek – rodzaj okrągłego nakrycia głowy.

35 oktawa – stopień interwału.

36 klucz basowy – jeden z kluczy stosowany w notacji muzycznej.

37 wiek kanoniczny – wiek osoby, pozwalający obejmować jej pewne funkcje w kościele; tu: wiek kobiety, która skończyła pięćdziesiąt lat.

38 Nazwiska słynnych organistów.

39 fletnia Pana – in. multanka; prosty, dęty instrument muzyczny.

40 tembr – charakterystyczne brzmienie głosów ludzkich lub instrumentów.

41 mutacja – właściwie dotyczy to tylko chłopców.

42 diapazon – tu: kamerton, widełki stroikowe.

43 ad libitum (wł.) – dowolnie.

44 oktawa – tu: gama.

45 krzyżyk – znak w zapisie nutowym podwyższający dźwięk o pół tonu; d z krzyżykiem – dis.

46 bemol – znak w zapisie nutowym obniżający dźwięk o pół tonu; e z bemolem – es.

47  coma, pol. koma, komat – tu: niezwykle drobna różnica wysokości dźwięku, dająca się zmierzyć fizycznie jedynie bardzo czułymi przyrządami.

48 Introit, Gloria, Oracja, Epistoła, Graduał, Alleluja, Ewangelia, Homilia, Offertorium – kolejne części Mszy św. wg obrządku łacińskiego.

49 Dominus dixit ad me: Filius meus es tu (łac.) – Pan rzekł do mnie: tyś Synem moim (Ps. 2,7).

50 laetentur coeli, et exultet terra ante faciem Domini quoniam venit (łac.) – Niech niebo się weseli i ziemia raduje przed obliczem Pana, bo On przychodzi (Ps. 95, 11-13).

51 opadającej septymy – akord czterodźwiękowy zmniejszony, uważany w klasycznej harmonii za niedopuszczalny, dysonansowy.

52 odgłośnica – zadaszenie w formie kopuły chroniące dzwon przed opadami atmosferycznymi i działające jako pudło rezonansowe.