ox01.jpg (159675 bytes)

 

Juliusz Verne

Kaprys doktora Oxa

Tytuł oryginału francuskiego:
 Une fantaisie du docteur Ox

ox02.jpg (38070 bytes)

Tłumaczenie:

Andrzej Zydorczak (2005)

 

18 ilustracji Lorenza Froelicha

zaczerpnięto z XIX-wiecznego wydania francuskiego.

Opracowanie komputerowe ilustracji: Andrzej Zydorczak

Korekta: Krzysztof Czubaszek

 

 Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

 

 Wstęp

 (pochodzi z wydania broszurowego)

 

ddaję dzisiaj do rąk czytelników jedno z dłuższych, obok: Hrabiego de Chanteleine, Zimowania w lodach czy Łamaczy blokad, opowiadań Juliusza Verne’a. Ów utwór, lekki w swej treści, pełen zabawnych, ale jakże równocześnie wnikliwych obserwacji zachowań ludzkich, uzewnętrzniających się pod wpływem wchłaniania do swych płuc nadmiernych ilości tlenu, wykazuje, jak niewiele potrzeba człowiekowi, by diametralnie zmienił swoje zachowanie, postawę, czy sposób życia. Autor wykazuje w dobitny sposób, że nawet działalność jednego osobnika, w powiązaniu i z zastosowaniem pewnych uwarunkowań, czy czynników (tutaj tlenu), może doprowadzić do przeobrażenia całych społeczności lub nawet narodów! Udaje się to również Kaw-djerowi, bohaterowi napisanej przeszło trzydzieści lat później powieści Rozbitkowie z „Jonathana”… A czyż w historii XX wieku nie miały miejsca takie sytuacje? Wszyscy znamy je doskonale.

Na szczęście, w końcu zawsze przychodzi opamiętanie, czy też ma miejsce Wielki Wybuch… i wszystko wraca na stare, wysłużone, ale dobre  tory, życie płynie jak dawniej, ludzie znowu stają się normalni, a ich zachowania przewidywalne.

Owo opowiadanie, napisane w 1871 roku, ukazywało się po raz pierwszy w Muzeum Rodzinnym od marca do maja roku 1872, ozdobione ilustracjami Parenta i Bara. W wydaniu książkowym ukazało się po raz pierwszy w roku 1874 w zbiorze opowiadań zatytułowanym Fantazja doktora Oxa.

Polscy czytelnicy bardzo szybko mogli zapoznać się z tym utworem Verne’a, będącego w owym okresie bardzo popularnym pisarzem, bowiem już w 1875 jego treść opublikowano na łamach Opiekuna Domowego, pod tytułem Fantazja dr-a Ox, lecz w nieco skróconym tłumaczeniu.

Należy dodać, że niniejsze tłumaczenie oparte jest na podstawie wydania książkowego Hetzela z XIX wieku, które nieco odbiega w treści od pierwotnego tekstu, zamieszczonego w Muzeum Rodzinnym. Być może, w przyszłości, dokonana zostanie w języku polskim analiza porównawcza obu wersji…

Życzę przyjemnej lektury.

Andrzej Zydorczak         

 

Rozdział I

 W którym mówi się, jak zbyteczne jest poszukiwanie, nawet na najdokładniejszych mapach, miasteczka Quiquendone.

eżeli będziecie szukać na mapie Flandrii1, starej lub współczesnej, miasteczka Quiquendone2, jest prawdopodobne, że tam go nie znajdziecie. Czyżby więc Quiquendone było miastem zaginionym? Nie. Miało dopiero powstać? Nic podobnego. Istnieje ono, na przekór geografom, i to od prawie dziewięciuset lat. Liczy nawet dwa tysiące trzysta dziewięćdziesiąt trzy dusze, zakładając, że każdy z mieszkańców posiada jedną duszę. Leży trzynaście i pół kilometra na północny zachód od Audenarde3 i piętnaście i ćwierć kilometra na południowy wschód od Brugii, w samym środku Flandrii4. Pod jego trzema mostami, osłoniętymi, podobnie jak w Tournai5, ozdobnymi, średniowiecznymi dachami, przepływa Vaar, niewielki dopływ rzeki Escaut6. Można podziwiać tu stary zamek, którego kamień węgielny położył w 1197 roku hrabia Baldwin7, przyszły cesarz Konstantynopola, oraz ratusz z gotyckimi półoknami, zwieńczony różańcem blanków, nad którym dominuje dzwonnica z wieżyczkami, wznosząca się na trzysta pięćdziesiąt siedem stóp8 ponad ziemią. Z niej, o każdej pełnej godzinie, można usłyszeć kurant zegarowy o pięciu oktawach, prawdziwe napowietrzne pianino, którego sława przewyższa o wiele chwałę słynnego zegara z kurantem znajdującego się w Brugii. Cudzoziemcy – jeżeli kiedykolwiek przybędą do Quiquendone – nie opuszczą bynajmniej tego osobliwego miasta, nie zwiedziwszy sali stadhouderów9, ozdobionej portretem naturalnej wielkości Wilhelma de Nassau10, namalowanym przez Brandona; ambony kościoła Świętego Magloire’a11, arcydzieła architektury XVI wieku; studni z kutego żelaza, wydrążonej w środku wielkiego placu Świętego Ernufa, której wspaniałą ornamentację wykonał Quentin Metsys12, kowal i malarz; grobowca wzniesionego kiedyś dla Marii Burgundzkiej, córki Karola Zuchwałego13, spoczywającej teraz w kościele Notre Dame w Brugii… Kończąc, należy stwierdzić, że w Quiquendone najważniejszym przemysłem jest produkcja bitej śmietany i dropsów, wytwarzanych tu na wielką skalę. Od kilku już wieków miasteczko administrowane jest przez rodzinę van Tricasse, gdzie władza przechodzi z ojca na syna. A jednak Quiquendone nie figuruje na mapie Flandrii! Czyżby to była nieuwaga geografów czy też umyślne pominięcie? Tego nie umiem wam wyjaśnić. Jednakże Quiquendone istnieje w rzeczywistości, ze swymi wąskimi uliczkami, murem obronnym, hiszpańskimi domami, halą targową i swoim burmistrzem – jako dowód, że było ono niedawno widownią wypadków zadziwiających, nadzwyczajnych, nieprawdopodobnych, a jednak prawdziwych, które jak najwierniej w tym opowiadaniu zostaną przedstawione.

Trudno doprawdy nie tylko powiedzieć, ale nawet pomyśleć cokolwiek złego o Flamandach z zachodniej Flandrii. Są to ludzie dobrzy, rozumni, oszczędni, towarzyscy, łagodnego usposobienia, gościnni, trochę może ociężali w mowie i na umyśle, jednakże ten ostatni niedostatek nie wyjaśnia, dlaczego jedno z najbardziej atrakcyjnych miast na ich terytorium nie znalazło dotąd swego miejsca w nowożytnej topografii.

To przeoczenie jest bez wątpienia godne pożałowania. Gdyby jeszcze historia, lub z braku historii kroniki, albo z braku kronik tradycja kraju wzmiankowały o Quiquendone! Ale nie, ani atlasy, ani przewodniki, ani też opisy podróży nic o nim nigdzie nie wspominają. Nawet sam pan Joanne14, ten dociekliwy poszukiwacz mieścin, nie mówi o nim ani słowa. Wiadomo, jak bardzo takie przemilczenie musi szkodzić handlowi i przemysłowi tego miasteczka. Spieszę jednak donieść, że w Quiquendone nie ma ani przemysłu, ani handlu, i że to miasto doskonale się bez tego obchodzi. Dropsy i bitą śmietanę konsumuje się na miejscu i nigdzie się ich nie eksportuje. Słowem, mieszkańcom Quiquendone niczego nie brakuje. Żądze ich są umiarkowane, życie skromne. Obywatele są spokojni, łagodni, chłodni, flegmatyczni, jednym słowem są to „Flamandowie”, jakich się jeszcze niekiedy spotyka pomiędzy rzeką Escaut a Morzem Północnym.

 

II

 W  którym burmistrz van Tricasse i radny Niklausse rozmawiają o sprawach miasta.

ak pan sądzi? – spytał burmistrz.

– Tak sądzę – odpowiedział radny, po kilku minutach milczenia.

– W tej sprawie nie należy postępować lekkomyślnie – wznowił rozmowę burmistrz.

– Już dziesięć lat minęło jak rozprawiamy o tej ważnej sprawie – odpowiedział radny Niklausse – i przyznam się panu, mój zacny panie van Tricasse, że nie mogę jeszcze przyjąć na siebie tej odpowiedzialności.

– Rozumiem dobrze pańskie wahanie – odrzekł burmistrz po długim namyśle. – Rozumiem pańskie wahanie i zupełnie je podzielam. Postępujemy mądrze, nie podejmując decyzji przed dokładnym zbadaniem sprawy.

– Jest oczywiste – odpowiedział Niklausse – że posada komisarza cywilnego nie jest potrzebna w mieście tak spokojnym jak Quiquendone.

– Poprzednik nasz – rzekł van Tricasse poważnym tonem – poprzednik nasz nigdy nie powiedział, nigdy nie śmiał nawet powiedzieć, że jakaś rzecz jest pewna. Każde zapewnienie okazuje się często nieprzyjemną pomyłką.

Radny kiwnął głową na znak aprobaty, następnie zamilkł na około pół godziny. Po tej przerwie, podczas której ani radny ani burmistrz nawet nie kiwnęli palcem, Niklausse zapytał van Tricassego, czy jego poprzednik – jakieś dwadzieścia lat wcześniej – nie zamyślał, podobnie jak on, aby znieść posadę komisarza cywilnego, rokrocznie obciążającą budżet miasta Quiquendone kwotą tysiąca trzystu siedemdziesięciu pięciu franków i kilku centymów.

– Rzeczywiście tak było – odrzekł burmistrz, podnosząc z majestatyczną powolnością rękę do gładkiego czoła. – Istotnie, ale zacny ten człowiek umarł, zanim zdołał podjąć ryzykowną decyzję w tej lub też w innych sprawach administracyjnych. To było mądre postępowanie. Dlaczego nie miałbym pójść w jego ślady?

Radny Niklausse nie był zdolny wymyślić argumentu, aby przeciwstawić się opinii burmistrza.

– Człowiek, który umiera, nie zdoławszy podjąć w swoim życiu żadnej decyzji – dorzucił poważnie van Tricasse – jest bliski osiągnięcia doskonałości na tym świecie!

ox03.jpg (192526 bytes)

To powiedziawszy, burmistrz przycisnął koniuszkiem małego palca guzik ukrytego dzwonka, który wydał dźwięk nie głośniejszy niż westchnienie. Prawie natychmiast dało się słyszeć na schodach jakieś lekkie kroki. Mysz nie uczyniłaby mniejszego hałasu, truchtając po grubym dywanie. Drzwi pokoju otwarły się, obróciwszy się na dobrze naoliwionych zawiasach, i ukazała się w nich młoda dziewczyna, blondynka z długimi warkoczami. Była to Suzel van Tricasse, jedyna córka burmistrza. Razem z odpowiednio nabitą fajką podała swemu ojcu miedziany żarnik i, nie wyrzekłszy ani słowa, wyszła natychmiast, nie robiąc swoim wyjściem większego hałasu niż wejściem.

Szanowny pan burmistrz zapalił olbrzymią fajkę i zniknął wkrótce w obłoku niebieskawego dymu, pozwalając radnemu Niklaussemu pogrążyć się w bardzo absorbujących rozmyślaniach.

Pokój, w którym w ten sposób debatowały te dwie znane osobistości, obarczone administrowaniem Quiquendone, był salonem wspaniale ozdobionym rzeźbami z ciemnego drewna. Wysoki kominek z ogromnym paleniskiem, na którym można było spalić cały dąb albo upiec wołu, zajmował jedną ścianę salonu i usytuowany był naprzeciwko okratowanego okna, którego jaskrawe witraże delikatnie tłumiły promienie światła dziennego. Ponad kominkiem, ujęty w ozdobne, stare ramy, wisiał portret jakiegoś starowiny, przypisywany Hemlingowi15, przedstawiający zapewne przodka van Tricassego, którego rodowód sięgał faktycznie XIV wieku, czasów, w których Flamandowie i Gwidon z Dampierre16 walczyli przeciw królowi Rudolfowi Habsburskiemu17.

Salon ten był częścią domu burmistrza, jednego z najpiękniejszych w Quiquendone. Zbudowany z flamandzkim smakiem i z całą tą fantazją, malowniczością i bajecznością, którą niesie ze sobą architektura gotycka, był wyróżniany jako jedna z najosobliwszych budowli miasta. W klasztorze kamedułów albo w zakładzie dla głuchoniemych nie było ciszej jak w tym mieszkaniu. Hałas tu nie istniał: tu nie chodzono, lecz się przesuwano; nie mówiono, lecz szeptano. A przecież kobiet nie brakowało w tym domu, w którym, nie licząc burmistrza van Tricassego, zamieszkiwała także żona burmistrza, pani Brigitte van Tricasse, jego córka, Suzel van Tricasse, i służąca, Lotche Jensheu. Należy tu jeszcze wymienić siostrę burmistrza, ciotkę Hermance, starą pannę znaną również pod imieniem Tatanemance18, które nadała jej kiedyś siostrzenica Suzel, w czasach, kiedy była jeszcze dzieckiem. A więc, pomimo tych wielu zamieszkujących tu składników niezgody, hałasu i gadatliwości, w domu burmistrza było cicho jak na pustyni.

Burmistrz liczył sobie lat pięćdziesiąt. Nie był ani gruby ani chudy, ani mały ani duży, ani stary ani młody, ani rumiany ani blady, ani wesoły ani smutny, ani zadowolony ani zmartwiony, ani energiczny ani opieszały, ani dumny ani skromny, ani dobry ani zły, ani hojny ani skąpy, ani odważny ani tchórzliwy, nie za dużo, nie za mało – ne quid nimis19 – człowiek we wszystkim umiarkowany. Lecz po niezmiennej powolności jego ruchów, po jego trochę obwisłej dolnej szczęce, po stale uniesionej powiece, po czole bez jednej zmarszczki, gładkim jak mosiężna płyta, po mało wydatnych muskułach fizjonomista bez trudu mógłby rozpoznać, że burmistrz van Tricasse jest uosobieniem flegmatyka. Nigdy – czy to z powodu gniewu, czy też z namiętności – nigdy jakiekolwiek wzruszenie nie przyspieszało bicia serca tego człowieka ani nie zarumieniało na czerwono jego oblicza; nigdy źrenice nie zwężały się pod wpływem rozdrażnienia, prędko zresztą przechodzącego. Zawsze przyodziany w porządne ubranie, ani za obszerne, ani za ciasne, które nie ulegało zużyciu. Obuty był w trzewiki ze ściętymi noskami, z potrójnymi podeszwami i srebrnymi spinkami, które przez swą trwałość doprowadzały do rozpaczy jego szewca. Na głowie nosił szeroki kapelusz pochodzący z czasów, kiedy to Flandria postanowiła zdecydowanie oddzielić się od Holandii, co pozwalało przypisywać temu szacownemu kapelindrowi czterdzieści lat używania. Lecz cóż chcecie? Są namiętności niszczące ciało równie mocno jak duszę i odzienie równie dobrze jak ciało, a tymczasem nasz zacny, ale apatyczny, gnuśny i obojętny burmistrz zupełnie niczym się nie pasjonował. Nic więc nie niszczył i sam się nie zużywał, a tym samym był jedynym odpowiednim człowiekiem mogącym zarządzać miastem Quiquendone i jego spokojnymi mieszkańcami.

Miasto to było rzeczywiście tak samo spokojne jak dom van Tricassego. Toteż burmistrz liczył, że, żyjąc w tej spokojnej siedzibie, osiągnie najodleglejsze granice ludzkiej egzystencji i że zdąży zobaczyć jeszcze dobrą panią Brigitte van Tricasse, swą małżonkę, wyprzedzającą go w drodze do grobu, w którym nie znajdzie z całą pewnością większego odpoczynku nad ten, jakiego już od lat sześćdziesięciu zażywał na tej ziemi.

Taki sposób myślenia burmistrza zasługuje jednak na wyjaśnienie.

Rodzinę van Tricassego można by z powodzeniem nazywać rodziną Jeannot20, a to z następującego powodu:

Każdy wie, że nóż należący do tej legendarnej postaci był równie sławny i trwały jak historia jego właściciela, dzięki ciągle powtarzanemu podwójnemu zabiegowi, polegającemu na wymianie trzonka, kiedy ten się już zniszczył, i ostrza, gdy to zupełnie nie nadawało się do użytku.

ox04.jpg (176844 bytes)

Taki identyczny sposób postępowania praktykowano od niepamiętnych czasów w rodzinie van Tricassego, czemu nawet z pewną niezwykłą przychylnością sprzyjała sama natura. Od 1340 roku można było zobaczyć niezmiennie jakiegoś pana van Tricassego, który, zostawszy wdowcem, żenił się powtórnie z jakąś dużo młodszą od niego panią van Tricasse, która z kolei, owdowiawszy, wstępowała powtórnie w związek małżeński z jakimś van Tricassem, dużo młodszym od niej, który, zostawszy wdowcem… itd. itd., bez zerwania ciągłości. Otóż szanowna pani Brigitte van Tricasse była powtórnie zamężna i, nie zapominając o swoich obowiązkach, powinna w drodze na tamten świat wyprzedzić swego o dziesięć lat młodszego małżonka, aby zrobić miejsce dla nowej pani van Tricasse. Na to właśnie, iż tradycja nie zaginie w ich rodzinie, liczył niezachwianie czcigodny burmistrz.

Takim był ten dom, spokojny i cichy, w którym drzwi nie skrzypiały, szyby nie brzęczały, parkiety nie trzeszczały, kominy nie huczały, meble nie chwiały się, zamki nie klekotały, chorągiewki na dachu nie zgrzytały i którego mieszkańcy nie czynili większego hałasu niż ich własne cienie. Dom ten boski Harpokrat21 wybrałby zapewne na świątynię spokoju.

 

III

 W którym przybycie komisarza Passaufa22 jest równie hałaśliwe, co niespodziewane.

chwili, gdy pan burmistrz rozpoczął z panem radnym ową interesującą rozmowę, którą przytoczyliśmy powyżej, była za piętnaście minut trzecia. O godzinie trzeciej czterdzieści pięć van Tricasse zapalił ogromniastą fajkę mogącą pomieścić kwartę tytoniu i dopiero gdy dobiegła godzina piąta trzydzieści pięć burmistrz zakończył tę czynność.

W ciągu tego całego czasu dwaj nasi rozmówcy nie wypowiedzieli ani jednego słowa.

Około szóstej radny, który przystępował zawsze do rzeczy, stosując przemilczenia i niedomówienia, odezwał się w ten sposób:

– Tak więc zdecydowaliśmy?

– By nie podejmować żadnej decyzji – odparł na to burmistrz.

– Ogólnie rzecz biorąc, myślę, van Tricasse, że ma pan rację.

– Myślę zupełnie tak samo jak pan, Niklausse. W sprawie komisarza cywilnego podejmiemy jakąś rezolucję dopiero wtedy, gdy będziemy wiedzieć coś więcej … Trochę później… Mamy na to jeszcze miesiąc.

– Nie tylko miesiąc, a nawet cały rok – odpowiedział Niklausse i, wydobywając z kieszeni chustkę do nosa, użył jej, zresztą z całkowitą dyskrecją i umiarkowaniem.

Następnie znowu zapadła kompletna cisza i trwała tak jeszcze przez dobrą godzinę. Nic nie zakłóciło tej nowej przerwy w rozmowie, nawet ukazanie się poczciwego psa Lento, który, będąc nie mniej flegmatycznym od swego pana, okrążył z dostojeństwem salon. Doprawdy, zacny to był pies – wzór dla całego psiego rodzaju! Był jak kartonowy model z założonymi na nogach rolkami – podczas tych odwiedzin nie uczynił nawet najmniejszego hałasu.

Około godziny ósmej, gdy Lotche przyniosła staroświecką lampę z matowym szkłem, burmistrz powiedział do radnego:

– Niklausse, czy nie mamy jakiejś innej, nie cierpiącej zwłoki sprawy do załatwienia?

– Nie, van Tricasse, nie ma żadnej, o której wiedziałbym.

– Jednakże czyż nie mówi się coś o tym – powiedział burmistrz – jakoby wieży przy bramie do Audenarde groziło zawalenie?

– W rzeczy samej – odrzekł radny – i doprawdy nie będę wcale zaskoczony, gdy pewnego dnia przygniecie ona jakiegoś przechodnia.

– Och! – stwierdził burmistrz. – Mam nadzieję, że zanim dojdzie do tego nieszczęścia, podejmiemy jakąś decyzję w tej sprawie.

– Też mam taką nadzieję, van Tricasse.

– Teraz mamy jednak pilniejsze sprawy do rozwiązania.

– Z całą pewnością – odparł radny – jak na przykład kwestia magazynu ze skórami.

– Więc jeszcze ciągle się pali? – spytał burmistrz.

– Cały czas i to już od trzech tygodni.

– Czyż nie zadecydowaliśmy na posiedzeniu rady, że pozwolimy mu się wypalić?

– Tak, van Tricasse, zatwierdziliśmy pański wniosek.

– Czyż nie jest to najpewniejszy i najprostszy środek, jaki należy zastosować przy pożarze?

– Nie zaprzeczam.

– Więc dobrze, poczekajmy. Czy to już wszystko?

– Wszystko – odpowiedział radny, trąc sobie czoło jakby dla upewnienia się, że nie zapomniał przypadkiem o jakiejś ważnej sprawie.

– Ach! – stwierdził burmistrz. – Czy nie słyszał pan o jakimś wylewie wody, który grozi zatopieniem położonej niżej dzielnicy Świętego Jakuba?

– Rzeczywiście, słyszałem – odrzekł radny. – To jest właśnie przykre, że ten wylew wody nie zdarzył się powyżej magazynu ze skórami! W sposób zupełnie naturalny uporałby się z pożarem, a my nie musielibyśmy prowadzić dyskusji w tej sprawie.

– Czego pan chce, Niklausse – odparł szanowny burmistrz. – Nie ma nic bardziej nielogicznego niż przypadki. Nie ma między nimi żadnego powiązania i dlatego nie można, jakby się chciało, skorzystać z jednego, aby osłabić drugi.

To przenikliwe spostrzeżenie van Tricassego wymagało pewnego czasu, by rozmówca i jednocześnie przyjaciel burmistrza mógł je ocenić.

– Ale, ale! – odparł po dłuższej przerwie radny Niklausse. – Nie rozmawialiśmy dotąd o najważniejszej sprawie!

– Jakaż to ważna sprawa? Mamy więc jeszcze jakąś ważną sprawę? – spytał burmistrz.

– Bez wątpienia. Idzie tu o oświetlenie miasta.

– A, tak! – rzekł burmistrz. – Jeśli mnie pamięć nie myli, chciałby pan pomówić o oświetleniu wykonywanym przez doktora Oxa?

– Właśnie. I cóż się dzieje?

– Roboty biegną, Niklausse – odpowiedział burmistrz. – Przystąpiono już do kładzenia rur, a całkowicie zakończono budowę fabryki.

– Wydaje mi się, że powinniśmy mniej naciskać w tej sprawie – rzekł radny, kiwając głową.

– Być może – odrzekł burmistrz – lecz tłumaczy nas to, że doktor Ox sam ponosi wszystkie wydatki związane z tym eksperymentem. Nie wydamy na to ani jednego grosika.

– Rzeczywiście, to nas może tłumaczyć. W końcu trzeba postępować z duchem czasu. Jeśli eksperyment się powiedzie, to Quiquendone będzie pierwszym miastem Flandrii oświetlanym przez gaz tleno… Jakże nazywają ten gaz?

– Gaz tlenowodorowy.

– Zdajmy się więc na gaz tlenowodorowy.

W tej samej chwili otwarły się drzwi i weszła Lotche, aby przekazać burmistrzowi, że kolacja już czeka.

Radny Niklausse powstał, aby pożegnać się z van Tricassem, który, podjąwszy tak wiele decyzji i załatwiwszy tak wiele spraw, nabrał apetytu na jedzenie. Na koniec uznano za konieczne zwołać, w dość odległym terminie, radę wybitnych osobistości miasta, aby rozważyć, czy należy podjąć jakąś tymczasową decyzję w kwestii nie cierpiącej zwłoki, czyli wieży przy bramie do Audenarde.

Obaj dostojni administratorzy, odprowadzając jeden drugiego, skierowali się ku drzwiom wychodzącym na ulicę. Radny, doszedłszy do podestu schodów, zapalił małą latarnię mającą go poprowadzić po ciemnych ulicach Quiquendone, nierozjaśnionych jeszcze oświetleniem doktora Oxa. Ponieważ działo się to w październiku, noc była ciemna. Ponadto lekka mgła zasnuła miasto.

Przygotowania do wyjścia zajęły radnemu Niklaussemu dobry kwadrans, albowiem, zapaliwszy latarnię, musiał włożyć swe wielkie drewniane chodaki łączone krowią skórą i nałożyć grube, wykonane z baraniego futra rękawice o jednym palcu. Następnie, podniósłszy do góry futrzany kołnierz swego surduta, nasunął głęboko na głowę filcowy kapelusz, wziął do ręki ciężki parasol z wygiętą rączką i wtedy dopiero był gotowy do wyjścia.

W chwili gdy Lotche, która przyświecała swemu panu, poszła odsunąć sztabę u drzwi, z zewnątrz rozległ się niespodziewany hałas.

Tak jest, choć to wydawało się nieprawdopodobne, rozległ się hałas, prawdziwy hałas, jakiego mieszkańcy miasta z pewnością nie słyszeli od czasu zdobywania w roku 1513 wieży przez Hiszpanów! Ten przeraźliwy hałas rozbudził głęboko śpiące echa starego domu van Tricassego! Stukano gwałtownie do drzwi, nieskalanych nigdy dotąd brutalnym dotknięciem! Ciosy wymierzano ze zdwojoną siłą jakimś tępym narzędziem, prawdopodobnie sękatą pałką, trzymaną w silnych dłoniach. Uderzeniom towarzyszyły krzyki i nawoływania. Dało się słyszeć wyraźnie takie oto słowa:

– Panie van Tricasse, panie burmistrzu, szybko, niech pan otwiera!

Burmistrz i radny, kompletnie osłupieni, spoglądali na siebie, nie mogąc wymówić ani słowa. To przechodziło ich wyobrażenie. Wciągnęli do salonu starą śmigownicę forteczną, nieużywaną od roku 1385, kiedy to mieszkańcy domu van Tricassego nie byli bardziej „zdumieni”. Użycie tego słowa tłumaczy się wyższością jego trafności nad trywialnością.

Tymczasem uderzenia, krzyki i nawoływania wzmogły się. Pierwsza opanowała się Lotche i odważyła się odezwać:

– Kto tam? – zapytała.

– To ja! To ja! Ja!

– Co za ja?

– Komisarz Passauf!

Komisarz Passauf! Ten sam, o zniesienie posady którego już od dziesięciu lat toczyła się sprawa. Cóż więc takiego się stało? Czy, jak to miało miejsce w XIV wieku, Burgundczycy zawładnęli miastem Quiquendone!? Nic innego, jak tylko zdarzenie o takiej doniosłości mogło wzburzyć do tego stopnia komisarza Passaufa, który, jeśli idzie o spokój i flegmatyczność, nie ustępował ani na krok samemu burmistrzowi.

Na znak dany przez van Tricassego – ponieważ ten zacny człowiek nie był w stanie wymówić jednego słowa – odsunięto sztabę i otworzono drzwi.

Do przedpokoju, rzec by można jak huragan, wpadł komisarz Passauf.

– Co się stało, panie komisarzu? – zapytała Lotche, dzielna dziewczyna, nawet w najtrudniejszych chwilach nigdy nie tracąca głowy.

ox05.jpg (188399 bytes)

– To się stało! – odpowiedział Passauf, którego wielkie, wytrzeszczone oczy wyrażały rzeczywiste wzburzenie. – To się stało, że wracam właśnie z domu doktora Oxa, gdzie było przyjęcie, i że tam…

– Tam? – krzyknął radny.

– Tam… byłem osobiście świadkiem kłótni takiej jak…, panie burmistrzu, tam rozprawiano o polityce!

– O polityce! – powtórzył van Tricasse, tarmosząc perukę.

– O polityce – potwierdził komisarz Passauf – o której w Quiquendone nie mówiono może od stu lat! Dyskusja zaostrzyła się. Adwokat André Schut i doktor Dominique Custos zaczęli przezywać się wzajemnie z taką siłą, że najprawdopodobniej dojdzie między nimi do pojedynku…

– Do pojedynku! – krzyknął radny. – Pojedynek! Pojedynek w Quiquendone! A co takiego powiedzieli sobie ci panowie, adwokat Schut i doktor Custos?

– Mogę powtórzyć dosłownie: „Panie adwokacie – rzekł doktor do swego przeciwnika – jak mi się zdaje, posunął się pan trochę za daleko, nie potrafiąc dostatecznie wyważyć swoich słów.”

Burmistrz van Tricasse załamał ręce. Radny zbladł i wypuścił z ręki latarnię. Komisarz pokiwał znacząco głową. Tak wyraźnie prowokacyjne zdanie wypowiedziane publicznie między dwoma znakomitościami kraju!

– Ten doktor Custos jest bez wątpienia niebezpiecznym człowiekiem, to szalona głowa! – wymamrotał van Tricasse. – Ale wejdźcie panowie dalej!

Po tym zaproszeniu radny Niklausse, komisarz oraz burmistrz van Tricasse wrócili do salonu.

 

IV

 W którym doktor Ox ukazuje się nam jako pierwszorzędny fizjolog i śmiały eksperymentator.

im zatem była ta osobistość znana pod dziwacznym nazwiskiem doktora Oxa?

Niewątpliwie był to oryginał, ale równocześnie śmiały uczony, fizjolog, którego prace były znane naukowcom i uznawane w całej Europie, godny rywal Davy’ego, Daltona, Bostocka, Menziesa, Godwina, Vierordta23, tych wielkich umysłów, które wyniosły fizjologię do pierwszego rzędu między współczesnymi naukami.

Doktor Ox był mężczyzną średniego wzrostu, raczej szczupłym, liczącym lat… Nie można było określić jego wieku, jak również narodowości. Zresztą, nie jest to takie ważne. Wystarczy, że będziemy wiedzieć, iż był to prawdziwy ekscentryk, osobistość dziwna, gwałtowna i porywcza, jakby zbiegła z książki Hoffmanna24. Nie ulega wątpliwości, że stanowił on całkowite przeciwieństwo mieszkańców miasteczka Quiquendone. W niego i w jego doktryny wierzono z niezachwianą ufnością. Przyjemnie było patrzeć jak, zawsze uśmiechnięty, kroczył z podniesioną głową, wyprostowany, swobodny, o pewnym spojrzeniu, wydętych, szerokich nozdrzach, dużych ustach wdychających powietrze wielkimi łykami. Żywy, pełen energii, miał wspaniale wyważone wszystkie części swego organizmu, chodził szybko jakby miał w żyłach żywe srebro i sto igieł pod stopami. Nigdy nie umiał usiedzieć w jednym miejscu i używał nadmiernie słów i gwałtownych gestów.

Czy doktor Ox był bogaty, skoro podjął się własnym kosztem wykonać oświetlenie dla całego miasta?

Prawdopodobnie tak, jeżeli mógł pozwolić sobie na takie wydatki – i to jest jedyna odpowiedź, jakiej możemy udzielić na to niedyskretne pytanie.

Doktor Ox od pięciu miesięcy przebywał w Quiquendone w towarzystwie swego asystenta, nazywającego się Gedeon Ygene25, wysokiego, chudego, oschłego, pełnego wyniosłości, lecz nie mniej żywego niż jego mistrz.

Lecz z jakiego powodu doktor Ox zaoferował się na swój własny koszt wykonać oświetlenia miasta? Dlaczego wybrał właśnie spokojnych mieszkańców Quiquendone, tych prawdziwych Flamandów między wszystkimi Flamandami, i dlaczego chciał obdarzyć ich miejscowość dobrodziejstwami niezrównanego oświetlenia? Czy aby nie chciał pod tym pozorem dokonać jakiegoś ogromnego eksperymentu fizjologicznego, działając in anima vili?26 Co właściwie chciał uczynić ten oryginał? Nic na temat nie możemy powiedzieć, bowiem jedynym jego powiernikiem był laborant Ygene, posłuszny mu ślepo we wszystkim.

Przynajmniej pozornie, doktor Ox zobowiązał się oświetlić miasto, które bardzo tego potrzebowało, „zwłaszcza nocą”, jak z całą przenikliwością zauważył komisarz Passauf. Toteż wkrótce powstała fabryka do produkcji gazu świet­lnego. Gazometry27 były gotowe do działania, a rury przewodzące, ułożone pod brukowanymi ulicami, miały już wkrótce wniknąć, pod postacią lamp gazowych, do gmachów publicznych, a nawet do domów prywatnych niektórych zwolenników postępu.

Początkowo burmistrz van Tricasse oraz radny Niklausse, a później kilku innych notabli, dając dobry przykład, postanowili zezwolić na wprowadzenie tego nowoczesnego oświetlenia do swoich domostw.

Jeżeli czytelnik nie zapomniał długiej rozmowy radnego z burmistrzem, to wie, iż mówiono tam o tym, że miasto nie będzie bynajmniej oświetlane przy użyciu związku będącego zwykłym węglowodorem28, otrzymywanego przy destylacji węgla kamiennego, lecz lepszego w zastosowaniu, najnowszego i dwadzieścia razy jaśniejszego gazu tlenowodorowego, powstałego ze zmieszania wodoru z tlenem.

Otóż doktor, zdolny chemik i pomysłowy fizyk, wiedział, jak otrzymywać ten gaz w wielkiej ilości i tanim kosztem, nie używając jednakże manganianu sodu, jak w metodzie pana Tessie du Motaya29, lecz w zupełnie prosty sposób przez rozkład na składniki lekko zakwaszonej wody, używając do tego wynalezionego przez siebie nowoczesnego zestawu ogniw. Dlatego też wcale nie musiał używać kosztownych składników, platyny, retort, paliwa czy delikatnych aparatów, aby wytwarzać osobno dwa gazy. Prąd elektryczny przepływał przez obszerne kadzie napełnione wodą, rozkładając ten płynny żywioł na jego dwie części składowe, to jest tlen i wodór. Tlen uchodził jedną stroną, natomiast wodór, w podwójnej objętości w stosunku do swego wcześniejszego towarzysza, drugą. Oba gazy zbierały się w oddzielnych zbiornikach – była to konieczna ostrożność, ponieważ przy zetknięciu się z ogniem mieszanina ta mogłaby spowodować straszliwą eksplozję. Następnie osobnymi rurami gazy miały być doprowadzane do wielu palników lamp gazowych skonstruowanych w taki sposób, aby zapobiec jakiemukolwiek wybuchowi. Tu właśnie powstawał płomień świecący z niezwykłą mocą, płomień, którego blask mógł współzawodniczyć z blaskiem światła elektrycznego, który – każdy o tym dobrze wie, w oparciu o badania Casselmanna30 – równa się blaskowi tysiąca stu siedemdziesięciu świec woskowych – ani jednej więcej, ale też ani jednej mniej.

Było rzeczą całkowicie pewną, że miasteczko Quiquendone zyskałoby na tej genialnej kombinacji doskonałe oświetlenie, lecz o to właśnie doktor Ox i jego asystent, jak to późnej zobaczymy, najmniej się troszczyli.

Właśnie następnego dnia po tym, jak komisarz Passauf w tak hałaśliwy sposób pojawił się w przedpokoju mieszkania burmistrza, Gedeon Ygene i doktor Ox rozmawiali tylko we dwoje w swej wspólnej pracowni mieszczącej się na parterze głównego budynku fabryki.

– No i jak, Ygene, no i jak? – wykrzykiwał doktor Ox, zacierając ręce. – Widziałeś podczas naszego wczorajszego przyjęcia tych poczciwych mieszkańców Quiquendone, dotychczas tak umiejących się opanować i nie zdradzających żadnych swoich uczuć, będących czymś pośrednim między gąbkami a koralowymi naroślami! Widziałeś, jak dyskutowali, prowokując się głosami i gestami! Już przeobrazili się moralnie i fizycznie, a to dopiero początek! Poczekajmy do momentu, kiedy poczęstujemy ich większą dawką!

– Rzeczywiście, mistrzu – odpowiedział Gedeon Ygene, drapiąc się końcem wskazującego palca po swym spiczastym nosie – eksperyment rozpoczął się doskonale, ale gdybym przezornie nie zakręcił kranu, nie wiem, co by później mogło się wydarzyć.

– Słyszałeś tego adwokata Schuta i doktora Custosa? – mówił dalej doktor Ox. – Wyrażenie samo w sobie nie było bynajmniej takie niegrzeczne, lecz w ustach któregokolwiek z mieszkańców Quiquendone zawierało cały szereg obelg, jakimi bohaterowie Homera obrzucali się nawzajem przed dobyciem mieczy. Ach, ci Flamandowie! Zobaczysz, co pewnego dnia z nimi zrobimy!

– Uczynimy z nich niewdzięczników – odrzekł Gedeon Ygene tonem człowieka oceniającego gatunek ludzki według swojej skali wartości.

– Ba! Mniejsza z tym, czy będą nam za to wdzięczni, czy nie, jeżeli nasze doświadczenie się powiedzie! – stwierdził doktor.

– Poza tym – dodał pomocnik, krzywiąc się w złośliwym uśmiechu – czy nie należy się obawiać, że, wywołując takie podrażnienie w ich aparatach oddechowych, nie popsujemy nieco płuc tym poczciwym mieszkańcom Quiquendone?

ox06.jpg (175714 bytes)

– Tym gorzej dla nich – odparł doktor Ox. – Czynimy to przecież w interesie nauki! Cóż powiedziałbyś na to, gdyby psy lub żaby wzbraniały się poddawać wiwisekcji?

Byłoby całkiem prawdopodobne, że, jeżeli spytano by o to żaby i psy, te zwierzęta miałyby niejakie obiekcje co do metod stosowanych przez dokonujących operacji. Lecz doktor Ox widocznie znalazł w tym stwierdzeniu niepodważalny argument, ponieważ odetchnął z wielkim zadowoleniem.

– Mimo wszystko ma pan rację, mistrzu – rzekł Gedeon Ygene, wyglądający na przekonanego. – Nie mogliśmy znaleźć niczego lepszego nad mieszkańców tego miasteczka.

– Nie mogliśmy postąpić inaczej – odrzekł doktor, dobitnie wymawiając każdą sylabę.

– Badał pan puls tych istot, doktorze?

– Sto razy.

– I ile wynosiła badana średnia uderzeń?

– Z pewnością nie pięćdziesiąt na minutę. Wyobraź sobie mieścinę, w której od wieków nie pojawił się nawet cień sprzeczki; mieścinę, w której furmani nie przeklinają, gdzie dorożkarze nie lżą się nawzajem, gdzie konie nie ponoszą, w której psy nie gryzą a koty nie drapią pazurami!; mieścinę, w której trybunał zwykłej policji nie ma nic do roboty i świętuje całymi latami; mieścinę, której mieszkańcy do niczego nie przejawiają zainteresowania – ani do sztuk pięknych, ani do interesów; mieścinę, gdzie żandarmi są na fikcyjnych etatach, a żadna sprawa karna nie była wniesiona od przeszło stu lat!; wyobraź sobie wreszcie mieścinę, w której od trzystu lat nie było przypadku bójki ani nawet nikt nikogo nie spoliczkował! Rozumiesz zatem, mój panie Ygene, że to nie może trwać dłużej i że my to wszystko zmienimy.

– Doskonale! Doskonale! – odrzekł zachwycony pomocnik. – Czy dokonałeś także, mistrzu, analizy powietrza tego miasteczka?

– Nie omieszkałem zrobić i tego. Siedemdziesiąt dziewięć części stanowi azot, dwadzieścia jeden części tlen, natomiast dwutlenek węgla i para wodna występują w zmiennych ilościach. To jest normalny skład powietrza.

– Dobrze doktorze, dobrze – odpowiedział Ygene. – Dokonamy eksperymentu na wielką skalę i to będzie decydujące.

– A jeżeli wypadnie pomyślnie – dodał doktor Ox z tryumfalną miną – to wtedy zreformujemy cały świat!

 

V

 W którym burmistrz i radny idą złożyć wizytę doktorowi Oxowi i co po niej nastąpiło.

adny Niklausse i burmistrz van Tricasse poznali wreszcie, co to znaczy przeżyć niespokojną noc. Ważne wydarzenie, które miało miejsce w domu doktora Oxa, naraziło ich na bezsenność. Nie potrafili też przewidzieć, jakie będą konsekwencje tego incydentu. Czy w tej sprawie należało podjąć jakąś decyzję? Czy władze miasta, reprezentowane przez nich, będą zmuszone interweniować w tej kwestii? Czy nie należało ogłosić jakiegoś rozporządzenia, aby podobny skandal już się nie powtórzył? Wszystkie te wątpliwości mocno namieszały w głowach tych łagodnych istot. Toteż obaj szanowni notable, na chwilę przed rozstaniem się, „zadecydowali”, iż ponownie spotkają się następnego dnia.

Tak więc następnego dnia, przed obiadem, burmistrz van Tricasse osobiście udał się do radnego Niklaussego. Radny był już znacznie spokojniejszy, a i sam burmistrz odzyskał też równowagę.

– Nic nowego? – zapytał.

– Od wczoraj nic się nie wydarzyło – odparł Niklausse.

– A doktor Dominique Custos?

– Nie doszły mnie żadne słuchy na jego temat, jak też na temat André Schuta.

 Po godzinnej rozmowie, która zajęłaby trzy linijki tekstu i której nie warto zupełnie przytaczać, radny i burmistrz postanowili złożyć wizytę doktorowi Oxowi i zażądać od niego pewnych wyjaśnień, bez względu na okoliczności.

Wbrew swoim dotychczasowym zwyczajom, obaj dostojnicy zabrali się natychmiast do wykonania swego planu. Opuścili więc dom radnego i skierowali się w stronę fabryki doktora Oxa, położonej za miasteczkiem, w pobliżu bramy wiodącej do Audenarde – właśnie tej, której wieża groziła zawaleniem się.

Burmistrz i radny nie trzymali się wprawdzie pod rękę, ale postępowali passibus aequis31, krokiem powolnym i dostojnym, postępując zaledwie trzynaście cali na sekundę. Był to zresztą normalny sposób poruszania się ich podwładnych i, jak daleko sięga ludzka pamięć, nigdy nikogo nie widziano biegnącego ulicami Quiquendone.

 Od czasu do czasu, czy to na skrzyżowaniu spokojnych i cichych dróg, czy na rogu sennej uliczki, obaj dygnitarze zatrzymywali się, aby pozdrowić przechodniów.

– Dzień dobry, panie burmistrzu – odezwał się ktoś.

– Dzień dobry, przyjacielu – odpowiedział mu van Tricasse.

– Czy coś się stało, panie radny? – zagadnął inny.

– Nie, nie ma nic nowego – odparł Niklausse.

Atoli po zdziwionych jakichś minach, po niespokojnych, pytających spojrzeniach, można się było domyślić, że wiedziano na mieście o wczorajszej sprzeczce. Z kierunku, w jakim podążał van Tricasse, nawet najbardziej tępy z mieszkańców Quiquendone natychmiast by odgadł, iż burmistrz szedł załatwić jakąś ważną sprawę. Zajście pomiędzy Custosem i Schutem zaprzątało umysły wszystkich, lecz do tej pory nie opowiedziano się ani po stronie jednego, ani drugiego. W gruncie rzeczy adwokat i doktor byli bardzo szanowanymi osobistościami w mieście. Adwokat Schut nie miał nigdy okazji, aby bronić przed sądem tego miasteczka, gdzie adwokaci i woźni istnieli jedynie we wspomnieniach, w konsekwencji czego nie przegrał żadnej sprawy. Jeśli chodzi o doktora Custosa, był to szanowany praktyk, który za przykładem kolegów po fachu leczył pacjentów ze wszystkich chorób, wyjąwszy tę, na którą oni umierali. Jest to, niestety, drażniący obyczaj, lecz na nieszczęście przyjęty przez wszystkich wychowanków wszelkich uczelni medycznych każdego kraju, w jakim oni praktykują.

 Przybywszy do bramy wiodącej do Audenarde, radny i burmistrz zatoczyli ostrożnie niewielki łuk, by nie znaleźć się w „promieniu upadku” wieży, której następnie przypatrzyli się z uwagą.

– Sądzę, że ona runie – rzekł van Tricasse.

– Ja także myślę tak samo – potwierdził Niklausse.

– Chyba, żeby się ją podstemplowało – dodał van Tricasse. – Czy jednak należy ją podeprzeć? Oto jest pytanie.

– W rzeczy samej, to trudne pytanie – stwierdził Niklausse.

Kilka minut później delegaci dotarli do bramy fabryki.

– Czy zastaliśmy doktora Oxa? – zapytali odźwiernego.

Doktor Ox zawsze był na usługi najwyższych dostojników w mieście i wkrótce wprowadzono ich do gabinetu sławnego fizjologa.

Może i tak było, że obaj notable musieli czekać ponad godzinę, zanim pojawił się doktor Ox. Są jednak podstawy, aby w to wierzyć, ponieważ burmistrz – co mu się nigdy w życiu nie zdarzyło – okazał pewną niecierpliwość, która w niemniejszym stopniu udzieliła się także jego towarzyszowi.

Wreszcie doktor Ox wszedł do pokoju i na wstępie usprawiedliwił się, że kazał czekać dostojnym gościom, lecz musiał zatwierdzić projekt gazometru i poprawić rozgałęzienia… Poza tym wszystko funkcjonowało prawidłowo! Wszystkie przewody przeznaczone do przesyłania tlenu zostały już ułożone. Najdalej za kilka miesięcy miasto będzie posiadało wspaniałe oświetlenie. Obaj dostojni panowie mogli już zobaczyć wyloty rur, znajdujące się w gabinecie doktora.

Następnie doktor starał się wybadać, co było przyczyną, iż ma zaszczyt gościć u siebie burmistrza i pana radnego.

– Chcieliśmy tylko pana odwiedzić, doktorze, nic więcej – odpowiedział van Tricasse. – Dawno już nie mieliśmy tej przyjemności. Bardzo rzadko opuszczamy nasze piękne wille położone w Quiquendone. Zważamy na nasze kroki i nasze poczynania. Jesteśmy szczęśliwi, gdy nic nie burzy naszego jednostajnego życia.

Niklausse spojrzał przenikliwie na swego przyjaciela, bowiem ten nigdy nie wygłosił tak długiej mowy – przynajmniej bez przestanku i pozostawiania długich przerw pomiędzy poszczególnymi zdaniami. Wydawało mu się nawet, iż van Tricasse wyrażał się z pewną swadą, co u niego nie było rzeczą normalną. Co dziwniejsze, on także nabrał niepohamowanej ochoty, by się wypowiedzieć.

Tymczasem doktor badawczo patrzył na burmistrza swoim szelmowskim spojrzeniem.

Van Tricasse, który nigdy nie wdawał się w dyskusję, dopóki nie usadowił się wygodnie w obszernym fotelu, tym razem uniósł się lekko. Nie sposób było wyjaśnić, skąd wzięło się to silne nerwowe podniecenie – tak przeciwne jego temperamentowi – które nim w tej chwili owładnęło. Jeszcze nie gestykulował, lecz do tego niewiele już brakowało. Jeśli chodzi o radnego, to ten tarł swoje łydki i wciągał powietrze powolnymi, wielkimi haustami. Jego spojrzenie też ożywiało się powoli i był „zdecydowany” nawet poprzeć – jeżeli taka byłaby potrzeba – burmistrza, swego wiernego druha i przyjaciela.

Van Tricasse wstał, zrobił kilka kroków, a następnie zawrócił i usiadł naprzeciw doktora.

– Czy może mi pan powiedzieć – zapytał nieco podniesionym głosem – za ile miesięcy jest pan w stanie zakończyć wszystkie roboty?

– Za trzy lub najdalej za cztery miesiące, panie burmistrzu – odpowiedział doktor Ox.

– Trzy lub cztery miesiące, to trochę odległy termin! – stwierdził van Tricasse.

– Zbyt odległy! – zawtórował Niklausse, który, nie mogąc już dłużej usiedzieć na miejscu, podniósł się także.

– Jednak tyle czasu potrzebujemy, aby zakończyć nasze działania – odparł doktor. – Robotnicy, których musieliśmy wybierać spośród ludności Quiquendone, są zbyt powolni.

ox07.jpg (172674 bytes)

– Jak to, zbyt powolni!? – zawołał burmistrz, zdający się poczytywać to słowo za osobistą zniewagę.

– To prawda, panie burmistrzu – powiedział z naciskiem doktor Ox. – Robotnik francuski w ciągu jednego dnia zrobi tyle, co dziesięciu pańskich podwładnych! Przecież pan wie, że to czystej krwi Flamandowie!

– Flamandowie! – wrzasnął radny Niklausse, zaciskając pięści. – W jakim to znaczeniu, drogi panie, użył pan tego słowa?

– Ależ w sensie… pozytywnym, w jakim jest znane całemu światu – odparł doktor, uśmiechając się.

– Cóż to, mój panie! – mówił burmistrz, chodząc wielkimi krokami z jednego kąta pokoju w drugi – nie życzę sobie takich insynuacji. Niech pan wie, że robotnicy z Quiquendone tyle samo są warci co robotnicy z każdego miasta na świecie i wcale nie musimy szukać wzorców w Paryżu czy też Londynie! Jeśli natomiast chodzi o roboty, którymi się pan zajmuje, to proszę usilnie, aby zakończył je pan jak najszybciej. Aby położyć rury przewodzące gaz zerwano bruk na ulicach, co stworzyło poważne utrudnienia w komunikacji. Kupcy już zaczynają się skarżyć, a ja, jako odpowiedzialny za wszystko administrator, nie zamierzam brać na siebie tych jakże uzasadnionych zarzutów!

Jakże odważny był pan burmistrz! Wspomniał o handlu i komunikacji! Czy te słowa, do których nie był przyzwyczajony, nie zdarły mu skóry z warg?

– Zresztą – włączył się Niklausse – miasto nie może dłużej pozostawać bez porządnego oświetlenia.

– Jednakże miasto, które na to oczekuje już od ośmiuset czy dziewięciuset lat… – zauważył doktor.

– To nie jest żaden powód – odrzekł burmistrz, kładąc nacisk na każdą sylabę. – Inne czasy, inne obyczaje! Chcemy iść z postępem, a nie pozostawać w tyle! Oczekujemy, że za miesiąc nasze ulice będą oświetlone, w przeciwnym razie będzie pan musiał zapłacić znaczne odszkodowanie za każdy dzień opóźnienia! A co będzie, jeżeli w tych ciemnościach dojdzie do jakiejś awantury?

– Jest to możliwe – zawołał Niklausse – bowiem wystarczy tylko iskierka, aby rozpalić Flamanda! Flamand – to ogień!

– Właśnie, w związku tym ogniem – powiedział burmistrz, wchodząc w słowo swemu przyjacielowi. – Szef policji municypalnej, komisarz Passauf, doniósł nam, panie doktorze, iż wczoraj wieczorem w pańskim salonie doszło do jakiegoś sporu. Czy nie mylę się, twierdząc, że chodziło o spór w kwestii politycznej?

– W istocie tak było, panie burmistrzu – odrzekł doktor Ox, nie kryjąc już objawów swego zadowolenia.

– A czy pomiędzy doktorem Dominikiem Custosem i adwokatem André Schutem doszło do sprzeczki?

– Tak, panie radny, ale słowa, jakie wówczas padły, były bez znaczenia.

– Bez znaczenia! – zawołał burmistrz. – Więc to jest bez znaczenia, gdy jeden człowiek powie drugiemu, że nie umie wyważyć swoich słów! Z jakiej gliny jest pan ulepiony, mój panie? Czy pan nie wie, że w mieście Quiquendone doprawdy niewiele trzeba, aby wywołać skutki godne pożałowania? Otóż, mój panie, gdyby pan lub ktoś inny pozwolił sobie odzywać się do mnie w ten sposób…

– Albo do mnie…! – dodał porywczo radny Niklausse.

Wymawiając te słowa tonem groźby, dwaj dygnitarze, z włosami zjeżonymi na głowie i skrzyżowanymi ramionami, patrzyli prosto w oczy doktorowi Oxowi, gotowi nastawać na jego życie, jeżeli jakiś jeden jego gest, nawet mniej niż gest – samo spojrzenie, pozwalałby przypuszczać, że ma zamiar im się sprzeciwić.

Jednak doktor nawet nie mrugnął okiem.

– W każdym razie, doktorze – mówił dalej burmistrz – czynię pana odpowiedzialnym za to, co się zdarzyło w pańskim domu. Odpowiadam za spokój tego miasta i nie życzę sobie, żeby był on zakłócany. Mój panie, albo wydarzenia, które miały wczoraj miejsce, nie powtórzą się już więcej, albo będę zmuszony spełnić swój obowiązek. Zrozumiał pan? Proszę odpowiedzieć, mój panie!

Mówiąc to, burmistrz, pod wpływem jakiegoś nadzwyczajnego wzburzenia, podniósł swój głos aż do krzyku. Spokojny van Tricasse był zwyczajnie wściekły i z całą pewnością słychać go było aż na ulicy. W końcu, wyprowadzony z równowagi, widząc, że doktor nie odpowiada na jego zaczepki, krzyknął:

 – Idziemy, Niklausse!

I, zamykając drzwi z taką siłą, że cały dom się zatrząsł, burmistrz pociągnął za sobą radnego.

Kiedy obaj notable wyszli na świeże powietrze i uszli ze dwadzieścia kroków, zaczęli się powoli uspokajać. Nie stawiali wielkich kroków, poruszali się coraz wolniej. Rumieńce zniknęły z ich twarzy, które z czerwonych stały się z powrotem różowe.

Kwadrans po opuszczeniu fabryki gazu van Tricasse odezwał się łagodnie do radnego Niklaussego:

– Ten doktor to przemiły człowiek! Zawsze z największą przyjemnością go odwiedzę!

 

VI

 W którym Frantz Niklausse i Suzel van Tricasse tworzą pewne projekty na przyszłość.

asi czytelnicy wiedzą już, że pan burmistrz miał córkę, pannę Suzel. Jednakże, chociaż są bardzo bystrzy, nie potrafiliby się domyślić, iż radny Niklausse miał syna Frantza. Gdyby jednak któremuś z nich udało się to odgadnąć, to nic nie upoważniało do przypuszczeń, że Frantz był narzeczonym panny Suzel. Dodam jeszcze, że ci młodzi ludzie byli jakby dla siebie stworzeni i kochali się tak, jak się kocha w Quiquendone.

Nie należy jednak sądzić, że młode serca nie biły gorąco w tej osobliwej miejscowości. Owszem, biły, ale z pewną powolnością. Ludzie pobierali się tu jak we wszystkich innych miastach całego świata, lecz potrzebowali na to czasu. Zanim narzeczeni połączyli się tymi strasznymi więzami, nawzajem starali się poznać, a poznawanie to trwało w tym mieście przynajmniej dziesięć lat, tyle co nauka w szkole podstawowej i gimnazjum. Rzadko się zdarzało, iż „ulegali” przed upływem tego okresu.

Tak, dziesięć lat! Dziesięć lat zalecania się! Doprawdy, czy to tak dużo, jeśli chodzi o połączenie się na całe życie? Uczymy się dziesięć lat, aby zostać inżynierem lub doktorem, adwokatem albo też radcą prefektury, a czyż należy żądać krótszego czasu dla zdobycia niezbędnej wiedzy o małżeństwie, zanim zostanie się mężem? To byłoby nie do przyjęcia, gdyż, biorąc pod uwagę temperament i stan umysłów mieszkańców Quiquendone, wydaje się, że mieli rację, przedłużając swoje studia. Kiedy słyszeli, że w innych miastach małżeństwa zawiera się zaledwie po kilku miesiącach, wzruszali tylko ramionami i posyłali swoich synów do gimnazjów, a córki do pensjonatów Quiquendone. Przytacza się zdarzenie, jak to przed pięćdziesięciu laty trafiło się w Quiquendone małżeństwo zawarte po dwóch latach znajomości i jakie z tego faktu wynikły złe następstwa.

Frantz Niklausse kochał zatem Suzel van Tricasse, ale spokojnie, jak kocha się, mając jeszcze dziesięć lat na to, aby posiąść obiekt miłości. Raz na tydzień, o jednej i tej samej, umówionej godzinie, przychodził do Suzel i zabierał ją ze sobą nad rzekę Vaar. On troszczył się o to, aby zabrać wędkę na ryby, natomiast Suzel pilnowała się, by nie zapomnieć kanwy do haftu,32 na której pięknymi paluszkami wyszywała najnieprawdopodobniejsze wzory.

Należy tu powiedzieć, iż Frantz był młodzieńcem w wieku dwudziestu dwóch lat, jego policzki pokrywał delikatny brzoskwiniowy puszek, a głos jego zaledwie sięgał jednej oktawy.

Suzel była blondynką o różowej cerze. Miała siedemnaście lat i zupełnie nie cierpiała łowienia ryb na wędkę. Zaiste, dziwaczne to było zajęcie, zmuszające do walki z przebiegłością małej brzanki, lecz Frantz je uwielbiał. Ta rozrywka odpowiadała jego temperamentowi. Cierpliwy, jak tylko człowiek może być, znajdował upodobanie w śledzeniu nieco rozmarzonym wzrokiem korkowego spławika podrygującego w prądzie rzeki; potrafił czekać, a gdy po sześciogodzinnym siedzeniu jakaś marna brzanka, litując się nad nim, pozwalała wreszcie dać się złapać, był bardzo szczęśliwy, lecz potrafił powstrzymać swoje emocje.

Tego dnia oboje narzeczeni, można by nawet powiedzieć – przyszli małżonkowie, siedzieli na opadającym w dół, zieleniejącym brzegu rzeki. Kilka stóp poniżej szemrały czyste wody Vaaru. Suzel leniwie przeciągała igłę przez kanwę. Frantz automatycznie przerzucał wędkę z lewa na prawo, a następnie pozwalał spływać spławikowi z prądem z prawa na lewo. Rybki wyskakiwały wokół haczyka, pozostawiając kapryśne kręgi na powierzchni wody, podczas gdy pusty haczyk bujał sobie w głębszych warstwach rzeki.

– Zdaje mi się, że bierze – odzywał się od czasu do czasu narzeczony, nie patrząc się wcale na młodą dziewczynę.

– Tak uważasz, Frantz? – zapytywała Suzel, porzucając na chwilę swoją robótkę i podnieconym wzrokiem śledząc spławik.

– Chyba nie – mówił następnie Frantz. – Sądziłem, że spławik nieznacznie podryguje. Widocznie się pomyliłem.

– Z pewnością jeszcze weźmie, Frantz – stwierdzała Suzel swoim czystym i miłym głosikiem. – Nie zapomnij „podciąć” w odpowiednim momencie. Zawsze się spóźniasz o kilka chwil i brzanka korzysta z tego, by się wymknąć.

– Chcesz trochę połowić, Suzel?

– Chętnie, Frantz.

– Daj mi zatem swoją kanwę. Zobaczymy, czy zręczniej mi pójdzie z igłą niż szło z haczykiem.

ox08.jpg (181922 bytes)

Wtedy młoda dziewczyna chwytała drżącą ręką wędzisko, a młodzieniec zaczynał przesuwać igłę po maleńkich oczkach kanwy. I tak całymi godzinami prawili sobie czułości, a gdy spławik zadrgał na wodzie, ich serca także biły mocniej. Ach, z pewnością nie zapomną tych cudownych chwil, podczas których, siedząc blisko siebie, wsłuchiwali się w szemranie rzeki!

Tego dnia słońce zaczynało już chować się za horyzontem, a żadna rybka „nie wzięła”, mimo połączonych usiłowań Suzel i Frantza. Brzanki wcale nie okazały współczucia i zakpiły sobie z młodych ludzi, którzy byli zbyt wyrozumiali, by mieć im to za złe.

– Frantz, innym razem będziemy szczęśliwsi – pocieszała Suzel, gdy młody wędkarz wbijał ciągle dziewiczy haczyk w sosnową deszczułkę.

– Trzeba mieć taką nadzieję – odpowiadał na to Frantz.

Potem oboje, idąc obok siebie, kierowali się w stronę domu, nie mówiąc do siebie ani słowa, równie niemi jak ich cienie, rozciągające się przed nimi. Pod skośnymi promieniami zachodzącego słońca Suzel stawała się większa, coraz większa, gdy tymczasem Frantz wydawał się coraz chudszy i chudszy, jak długie wędzisko, które niósł na ramieniu.

W końcu dotarli do domu burmistrza. Zielone kępki trawy pokrywały całą ulicę i głuszyły odgłos kroków, a, wciskając się pomiędzy błyszczące kostki brukowe, chroniły się przed wyrwaniem.

W chwili gdy Suzel otwierała drzwi domu burmistrza, Frantz postanowił przemówić do swojej narzeczonej:

ox09.jpg (180969 bytes)

– Wiesz, Suzel, zbliża się uroczysty dzień…

– Naturalnie, że wiem, drogi Frantzu – odpowiedziała panna van Tricasse, opuszczając wzrok ku ziemi.

– Tak, to już za niespełna sześć lat…

– Do widzenia, Frantz – przerwała mu Suzel.

– Do widzenia, Suzel – odpowiedział młodzieniec i, gdy córka burmistrza zamknęła za sobą drzwi, udał się równym i powolnym krokiem do domu radnego Niklaussego.

 

VII

 W którym andante33 przechodzi w allegro34, a allegro staje się vivace35.

zburzenie wywołane zajściem między adwokatem Schutem a doktorem Custosem powoli mijało. Zdarzenie nie miało swoich następstw. Można więc było mieć nadzieję, że Quiquendone pogrąży się znowu w zwyczajowej apatii, którą zmącił chwilowo ów niewytłumaczalny przypadek.

Tymczasem zakładanie rur, za pomocą których miano dostarczać gaz tlenowodorowy do głównych budowli miasta, postępowało z dużą szybkością. Główne ciągi i odgałęzienia chowały się zwolna pod brukiem ulic miasteczka Quiquendone. Brakowało jednak jeszcze palników, gdyż ich wyprodukowanie wymagało wielkiej precyzji i trzeba było je sprowadzać z zagranicy. Doktor Ox dwoił się i troił. Jego pomocnik Ygene i on nie tracili ani chwili, ponaglając robotników, wykańczając najważniejsze części gazometru i podtrzymując dzień i noc pracę olbrzymich stosów elektrycznych, rozkładających wodę na składniki przy pomocy potężnych strumieni prądu elektrycznego. Tak jest! Doktor wytwarzał już gaz, chociaż kanalizacja nie była jeszcze gotowa, co, mówiąc między nami, wydawało się dość zadziwiające. Jednak wkrótce – przynajmniej należało żywić taką nadzieję – doktor Ox miał po raz pierwszy zaprezentować w teatrze miejskim wspaniałości swego nowego oświetlenia.

Trzeba wiedzieć, że Quiquendone posiadało teatr, wspaniałą budowlę, a jakże, której wystrój wewnętrzny i zewnętrzny odwoływał się do wszystkich okresów architektury. Spotykały się tam style bizantyjski, romański, gotycki, renesansowy z pełnołukowymi drzwiami, ostrołukowymi oknami, przepuszczającymi blask słońca rozetami i fantazyjnymi wieżyczkami. Jednym słowem był to wzór wszystkich rodzajów architektury, jakby w połowie Partenon, w połowie paryska Grand Café, czemu nie ma się co dziwić, skoro jego budowę rozpoczęto za burmistrza Ludwiga van Tricassego w 1175 roku, a zakończono dopiero w roku 1837, gdy władzę w mieście sprawował pan Natalis van Tricasse. Poświęcono prawie siedemset lat, by go zbudować, zawsze dostosowując się do ciągle zmieniającej się mody w poszczególnych epokach. To jednak nie miało znaczenia, bowiem budowla była wspaniała, chociaż jej romańskie kolumny i bizantyjskie sklepienia niezbyt przystawały do oświetlenia gazem tlenowodorowym.

W teatrze w Quiquendone grywano wszystkiego po trochu, ale najczęściej opery i opery komiczne. Trzeba jednak powiedzieć, że kompozytorzy nigdy nie mogli rozpoznać swoich dzieł z powodu wprowadzenia w nich wielu zmian.

Ponieważ w Quiquendone nic nie działo się w pośpiechu, zatem i dzieła dramatyczne musiały się przystosować do temperamentów mieszkańców tego sennego miasteczka.

Chociaż drzwi teatru otwierano zazwyczaj o czwartej po południu, a zamykano o dziesiątej wieczorem, nie zdarzyło się nigdy, żeby w czasie tych sześciu godzin odegrano więcej niż dwa akty. Opery Robert Diabeł, Hugonoci czy Wilhelm Tell zajmowały zwykle po trzy wieczory każda, tak dalece powolne było wykonanie tych arcydzieł. Vivace w teatrze Quiquendone szło jak prawdziwe adagio, allegro wlekło się wolno, strasznie wolno. Poczwórne ósemki odpowiadały całym nutom, stosowanym we wszystkich innych krajach. Najszybsze rulady36, wykonywane zgodnie z upodobaniem mieszkańców Quiquendone, przebiegały w tempie hymnu gregoriańskiego. Nonszalanckie trele traciły siłę i wyrazistość, aby nie ranić uszu melomanów. Aby to zobrazować, posłużymy się przykładem: oto gwałtowna aria Figara, od jego wejścia na scenę w pierwszym akcie Cyrulika Sewilskiego, śpiewana w tempie zgodnym z numerem 33 metronomu, trwała pięćdziesiąt osiem minut – do czasu, kiedy aktor otrzymywał frenetyczne oklaski.

Rozumie się, że artyści przybywający z innych miejsc musieli stosować się do tego zwyczaju, a ponieważ płacono im dobrze, nie żalili się i słuchali wiernie pałeczki dyrygenta orkiestry, która w allegro nie wskazywała więcej niż osiem taktów na minutę.

Jakże wielkie też oklaski zbierali artyści, zachwycając, a nie nużąc nigdy widzów z Quiquendone! Wszystkie dłonie uderzały jedna o drugą w pewnych, dość znacznych odstępach czasu! Sprawozdania dziennikarskie nazywały te oklaski ‘frenetycznymi brawami’, a że raz czy drugi sala wstrząsana przez te objawy zadowolenia nie runęła, to tylko należy zawdzięczać temu, iż w XII wieku nie żałowano do fundamentów ani cementu ani kamienia.

Aby nie egzaltować za bardzo entuzjastycznej natury Flamandów, przedstawienia odbywały się jeden raz w tygodniu, co znów miało tę dobrą stronę, iż pozwalało aktorom dokładnie wystudiować każdą rolę, a widzom dłużej przetrawiać piękności arcydzieł sztuki dramatycznej.

Otóż od dawien dawna taki był ustalony porządek rzeczy. Artyści zagraniczni wpadli w nawyk i kiedy pragnęli odpocząć po ciężkich występach na innych scenach, zawierali umowy o pracę z dyrektorem opery w Quiquendone. Wydawało się więc, że nic nie zdoła zmienić tych zadawnionych zwyczajów, kiedy dwa tygodnie po sprzeczce Schuta z Custosem niespodziewane zdarzenie od nowa wywołało zamieszanie wśród ludności.

 Było to w sobotę, w dzień wystawiania opery. Nie chodziło tu wcale, jak można było sądzić, o inaugurację nowego oświetlenia. Co prawda rury dochodziły już do samej sali, ale z powodów, o których wspomniano wcześniej, nie zainstalowano jeszcze palników i lamp gazowych. Dlatego też wciąż świece rzucały swój łagodny blask na licznych widzów, którzy zapełniali budynek teatru. Dla publiczności drzwi otwarto już o pierwszej po południu, a o czwartej sala była w połowie wypełniona. Przed wejściem, w przewidywaniu pięknego przedstawienia, ustawiła się kolejka ciągnąca się aż po krańce placu Świętego Ernufa, do apteki Jossego Liefrincka.

– Idzie pan dzisiaj wieczorem do teatru? – zapytał tego ranka radny burmistrza.

– Nie zabraknie mnie tam – odparł van Tricasse – i przyjdę w towarzystwie pani van Tricasse, jak również naszej córki Suzel, oraz naszej drogiej Tatanemance, która wprost szaleje za piękną muzyką.

– Panna Suzel też się zjawi! – zdziwił się radny.

– Oczywiście, Niklausse.

– W takim razie mój syn, Frantz, będzie jednym z pierwszych w kolejce – odparł radny.

– Żarliwy chłopak, Niklausse – stwierdził burmistrz głosem nie znoszącym sprzeciwu. – To jakaś gorąco głowa! Nie można spuszczać z niego oka.

– On kocha, panie van Tricasse, kocha pańską piękną Suzel.

– A zatem, Niklausse, poślubi ją. Od chwili, w której zgodziliśmy się na ten związek, czego więcej może żądać?

– Nie żąda niczego, panie van Tricasse, nie pragnie niczego więcej, to kochane dziecko! Ale w końcu – nie będę się już powtarzał – nie będzie ostatnim, który zakupi bilet w kasie!

– Ach, żywa i gorąca młodości! – odparł burmistrz, uśmiechając się do swojej młodości. – Byliśmy tacy sami, mój zacny panie radny! My też kochaliśmy! Za naszych czasów też staliśmy w kolejkach! Zatem do zobaczenia wieczorem! A propos wieczora – czy pan wie, że ten Fioravanti to wielki artysta! Jakże wspaniałe przyjęcie zgotowano mu w naszym mieście! Nie zapomni długo oklasków mieszkańców Quiquendone.

Chodziło oczywiście o sławnego tenora Fioravantiego, który swoją wirtuozerią, doskonałymi środkami wyrazu, miłym głosem wywoływał wśród melomanów miasteczka prawdziwy entuzjazm.

ox10.jpg (198485 bytes)

Od trzech tygodni Fioravanti odnosił olbrzymie sukcesy w Hugonotach. Pierwszy akt, wykonywany zgodnie z upodobaniami mieszkańców Quiquendone, wypełnił cały wieczór pierwszego tygodnia w miesiącu. Innego wieczora w następnym tygodniu, zachwyceni przeciągłym andante, zgotowali śpiewakowi prawdziwą owację. Sukces stał się jeszcze większy przy trzecim akcie tego arcydzieła Meyerbeera37. Lecz dopiero w czwartym akcie czekano na popis śpiewaka, a ten akt miał być grany przez podnieconą publicznością właśnie tego wieczora. Och! Ten duet Raula i Walentyny, ten hymn miłosny na dwa szeroko rozwinięte głosy, ta stretta38, gdzie narasta crescendo39, stringendo40, sforzando41, piu crescendo42 – wszystko to śpiewane powoli, uważnie, przeciągle. Ach, jakie to czarujące!

Tak więc o czwartej godzinie sala była już pełna. Loże, parter i orkiestra wypełnione były widzami. Naprzeciw proscenium43 usadowił się burmistrz van Tricasse, panna van Tricasse, pani van Tricasse i miła Tatanemance w jaskrawozielonym czepku. Nieco dalej siedział radny Niklausse i jego rodzina, w tym oczywiście zakochany Frantz. Widziano tam także rodziny: doktora Custosa; adwokata Schuta; głównego sędziego, szanownego Honorégo Syntaxa; dyrektora towarzystwa ubezpieczeniowego Norberta Soutmana; grubego bankiera Collaerta, zagorzałego zwolennika muzyki niemieckiej, a zarazem wirtuoza; poborcy Ruppa; dyrektora Akademii Jerome’a Resha; komisarza cywilnego; i wiele innych znakomitości miasta, których nie zdołano by wymienić, nie naruszając cierpliwości czytelnika.

Przed podniesieniem kurtyny mieszkańcy Quiquendone mieli zwyczaj zachowywać się cicho. Jedni czytali gazety, drudzy zamieniali szeptem kilka zdań, ci bez hałasu i bez pośpiechu szukali swego miejsca, tamci rzucali ukradkowe spojrzenia na zapełniające galerie, wdzięczące się ślicznotki.

Jednak tego wieczora bystry obserwator zauważyłby, że nawet przed podniesieniem kurtyny na sali panowało jakieś niezwykłe ożywienie. Widziano wiercących się ludzi, którzy siedzieli zawsze bez ruchu. Wachlarze kobiet poruszały się z nienormalną szybkością. Jakieś żywotniejsze powietrze zdawało się wypełniać wszystkie piersi. Oddychano głęboko. Niektóre oczy błyszczały – jeżeli można tak powiedzieć – prawie jak światła żyrandoli, które także zdawały się rzucać na salę jakiś niezwykły blask. Istotnie było jaśniej niż zwykle, chociaż nie wzmocniono oświetlenia. Można byłoby sobie to wytłumaczyć, gdyby funkcjonowały nowe aparaty doktora Oxa. Ale one jeszcze nie działały.

Wreszcie wszyscy muzycy orkiestry zajęli swoje miejsca. Pierwszy skrzypek przeszedł między pulpitami, by podać swoim kolegom ów podstawowy dźwięk la. Instrumenty strunowe, instrumenty dęte i instrumenty perkusyjne zostały nastrojone. Dyrygent oczekiwał tylko na dźwięk dzwonka, aby wybić pierwszy takt.

Słychać dzwonek. Rozpoczyna się czwarty akt. Allegro appassionato44 w przygrywce wykonywane jest zgodnie z przyzwyczajeniami, z tą dostojną powolnością, która wzruszyłaby sławnego Meyerbeera, a której cały majestat doceniali melomani z Quiquendone.

Lecz wkrótce dyrygent zaczyna nie panować nad wykonawcami. Ma pewne trudności z powstrzymaniem tych zazwyczaj posłusznych i spokojnych ludzi. Instrumenty dęte objawiają jakąś skłonność do przyspieszania tempa, trzeba je przytrzymywać twardą ręką, aby nie wyprzedzały instrumentów strunowych, co z punktu widzenia harmoniki dałoby pożałowania godny efekt. Nawet sam fagocista, syn aptekarza Jossego Liefrincka, tak dobrze wychowany młodzieniec, stara się wyprzedzić innych.

Tymczasem Walentyna rozpoczyna swój recytatyw45

 

Jestem sama w domu…

 

ale także zbyt szybko. Dyrygent i wszyscy muzycy – być może bezwiednie – stosują się do niej w cantabile46, które powinno być dyrygowane z rozmachem, jak w metrum dwanaście ósmych. Od chwili, gdy Walentyna zaczyna iść ku Raulowi, który ukazał się drzwiach z tyłu sceny, do momentu, w którym ona znika w pokoju z boku sceny, upływa zaledwie jeden kwadrans, podczas gdy wcześniej, zgodnie z tradycją opery w Quiquendone, ten recytatyw o trzydziestu siedmiu taktach trwał dokładnie trzydzieści siedem minut.

Saint Bris, Nevers, Cavannes i szlachcice katoliccy weszli na scenę, może zbyt pospiesznie. Kompozytor w partyturze zaznaczył allegro pomposo47. Orkiestra i szlachcice zachowują się allegro, ale wcale nie pomposo, a w części chóralnej, w tej mistrzowskiej scenie spisku i poświęcenia sztyletów, zupełnie nie utrzymują nakazanego allegro. Śpiewacy i muzycy rzucają się gwałtownie. Kapelmistrz nie zamierza już ich powstrzymywać. Zresztą publiczność nie protestuje, wręcz przeciwnie, czuje się, że sama dała się porwać temu popędowi i że to wrzenie odpowiada nastrojowi jej ducha.

 

Rodzącymi się zamieszkami i wojną bluźnierczą

Chcecie, tak jak ja, oswobodzić kraj?

 

Przyrzekają, przysięgają. Hrabiemu Neversowi zaledwie starcza czasu, by sprzeciwić się i zaśpiewać, że jego przodkowie byli żołnierzami, a nie mordercami. Zostaje aresztowany. Nadbiegają strażnicy, urzędnicy miejscy, ławnicy i błyskawicznie przysięgają wyrżnąć wszystkich jednocześnie. Saint-Bris pędzi w takcie na dwie-czwarte przy końcu recytatywu, w którym wzywa katolików do zemsty. Trzej mnisi, niosący kosze z białymi szarfami, wybiegają gwałtownie z mieszkania Neversa przez drzwi w głębi sceny, nie zważając na reżysera, który nakazał im wychodzić powoli. Już wszyscy obecni dobyli szpady i sztylety, które mnisi w mgnieniu oka pobłogosławili. Soprany, tenory, basy śpiewają wściekłymi głosami allegro furioso48, i z dramatycznego sześć-ósmych czynią sześć-ósmych kadrylowe. Następnie oddalają się, rycząc:

 

O północy,

Bez hałasu!

Bóg tak chciał!

Tak,

O północy.

 

W tym momencie publiczność zrywa się na równe nogi. Wzburzenie ogarnia loże, parter i galerie. Wydaje się, jakby wszyscy widzowie, z burmistrzem van Tricassem na czele, chcieli rzucić się na scenę, dołączyć do spiskowców i unicestwić hugonotów, z którymi zresztą łączyły ich przekonania religijne. Wszyscy klaszczą, krzyczą, wydają okrzyki zachwytu! Tatanemance wymachuje, trzymanym w drżącej ręce, swoim jaskrawozielonym czepkiem. Światła sali rzucają wokół gorejący blask…

Raul, zamiast unieść powoli draperię, zrywa ją gwałtownym ruchem i staje twarzą w twarz z Walentyną.

Nareszcie! To wspaniały duet, prowadzony w allegro vivace. Raul nie czeka na pytania Walentyny, a Walentyna nie czeka na odpowiedzi Raula. Zachwycający pasaż

 

Niebezpieczeństwo bliskie

A czas ucieka…

 

przeistoczył się w jedną z tych szybkich melodii dwie-czwarte, które przyniosły sławę Offenbachowi49, a także wzięły w obroty zwykłych spiskowców. Andante amoroso50

 

Ty to powiedziałaś!

Tak, ty mnie kochasz!

 

nie jest już niczym innym jak vivace furioso, a wiolonczelista nie troszczy się wcale, aby imitować zmiany głosu śpiewaka, jak ma wskazane w partyturze kompozytora. Na próżno Raul wykrzykuje:

 

Mów jeszcze i przedłużaj

Mego serca czarowny sen!

 

Walentyna nie jest w stanie nic przedłużać! Raul czuje, że pożera go jakiś niezwykły ogień. Jego si i ut51, powyżej skali jego głosu, brzmią wprost fatalnie. Miota się, gestykuluje, jest cały rozpalony.

Słychać bicie dzwonu, lecz jego odgłos jest jakiś przerywany, jakby dostał zadyszki! Widocznie i dzwonnik już nad nim nie panuje! To brzmi jak przerażający dzwon alarmowy, gwałtownie zmagający się z szaloną grą orkiestry.

Wreszcie stretta, kończąca ten wspaniały akt

 

Więcej miłości, więcej upojenia,

O wyrzucie sumienia, który mnie dręczysz!

 

którą kompozytor zaznaczył jako allegro con moto52, przechodzi w rozhukane prestissimo53. Można by powiedzieć, że pędzi jak pociąg pospieszny. Rozlega się ponownie głos dzwonu. Walentyna pada zemdlona. Raul wyskakuje przez okno…!

Był to najwyższy czas. Orkiestra, oszołomiona i upojona, nie była już w stanie grać dalej. Z batuty dyrygenta pozostał tylko jeden kawałek leżący na pulpicie suflera! Struny skrzypiec zerwane, a szyjki pokrzywione! Ogarnięty szałem perkusista rozerwał kotły! Kontrabasista siadł na czubku swego dźwięcznego instrumentu. Pierwszy klarnecista połknął stroik swego klarnetu, a drugi oboista pogryzł w zębach trzcinowe języki oboju! Rurka regulująca powietrze w puzonie wykrzywiona. W końcu jakiś nieszczęsny trębacz nie mógł wyciągnąć ręki, którą wcisnął zbyt głęboko do czary głosowej w swym rogu!

ox11.jpg (205742 bytes)

A publiczność! Publiczność zadyszana, rozpalona, gestykulująca i wrzeszcząca! Wszystkie twarze są czerwone, jakby jakiś pożar wybuchł we wnętrzu tych ciał! Ludzie przepychają się, cisną do wyjścia! Mężczyźni bez kapeluszy, kobiety bez płaszczy! Potrącają się w korytarzach, gniotą w drzwiach, kłócą się, biją! Żadnych autorytetów! Żadnego burmistrza! W tym stanie jakiegoś piekielnego wzburzenia wszyscy są równi!

Jednak kilka chwil później, gdy już znaleźli się na ulicy, każdy z nich odzyskał swój zwykły spokój i wracał powoli do swego domu z niejasnym wspomnieniem tego, co się wydarzyło.

Czwarty akt Hugonotów, który dawniej trwał sześć godzin zegarowych, rozpoczęty tego wieczora o wpół do piątej, skończył się za dwanaście piąta.

 Trwał zaledwie osiemnaście minut!

 

VIII

 W którym starodawny i uroczysty walc niemiecki przemienia się w wir.

imo że widzowie po opuszczeniu teatru odzyskali swój dawny spokój, mimo że powrócili bez kłopotów do swoich mieszkań, odczuwając tylko przelotne otępienie, to jednak przeżyli tak niesamowite uniesienie, że, wycieńczeni, rozbici, jak gdyby po jakichś ekscesach przy stole biesiadnym, zwalili się ciężko na swoje posłania.

Jednak na drugi dzień każdy z nich zachował mgliste wspomnienie o tym, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru. Rzeczywiście, jednemu brakowało kapelusza, zagubionego w tłoku, drugiemu kawałka ubrania oddartego w bójce, tej noska trzewika z pruneli54, tamtej odświętnej mantylki. Tym poczciwym mieszczuchom wróciła pamięć, a razem z pamięcią uczucie wstydu z powodu ich nie dającej się opisać popędliwości. Jawiło im się to jak jakaś orgia, której stali się mimowolnymi uczestnikami! Nie tylko nie mówili, ale nawet nie chcieli o tym myśleć.

Osobą najbardziej oszołomioną w tym mieście pozostawał burmistrz van Tricasse. Obudziwszy się następnego ranka, nie mógł znaleźć peruki. Lotche przeszukała wszystkie kąty i nic nie znalazła. Z pewnością peruka pozostała na placu boju. Czyżby poszukiwać jej przy pomocy Jeana Mistrola, miejskiego trębacza i zaprzysięgłego plotkarza? Nie! Lepiej zrezygnować z tej imitacji włosów, niż tak się afiszować, kiedy ma się zaszczyt być najwyższym urzędnikiem w mieście.

Tak dumał zacny van Tricasse, przeciągając się pod kołdrą. Ciało miał rozbite, ociężałą głowę, obrzmiały język, paliło go w gardle. Nie okazywał najmniejszej ochoty do wstania, wprost przeciwnie, ale tego ranka umysł jego pracował tak mocno, jak nie pracował być może od czterdziestu lat. Czcigodny burmistrz odtwarzał w pamięci wszystkie incydenty z tego niepojętego przedstawienia. Porównywał je ze zdarzeniami, które miały miejsce na wieczorku u doktora Oxa. Szukał przyczyn tej osobliwej pobudliwości, która już dwukrotnie objawiła się u najgodniejszych z jego podwładnych.

– Co się dzieje? – zapytywał sam siebie. – Co za duch obłędu opanował moje spokojne miasto Quiquendone? Czy staniemy się szaleńcami i miasto trzeba będzie zamienić w jeden wielki szpital? Przecież wczoraj wszyscy tam byliśmy obecni: sędziowie, radni, adwokaci, lekarze, akademicy i wszyscy, jeśli mnie pamięć nie myli, daliśmy się opanować dzikiemu szaleństwu! Cóż mogło być takiego w tej piekielnej muzyce? Tego nie można wytłumaczyć! Przecież ani nic takiego nie jadłem, ani nic takiego nie piłem, co by mogło wywołać we mnie takie wzburzenie! Nie! Wczoraj na obiad zjadłem kawałek dobrze ugotowanej cielęciny, kilka łyżek szpinaku z cukrem, roztrzepane jajka i do tego dwie szklanki lekkiego piwa rozcieńczonego wodą – to nie mogło mi zawrócić w głowie! Nie… tu jest coś takiego, czego nie umiem wytłumaczyć, ale w końcu to ja jestem odpowiedzialny za czyny moich mieszkańców, więc muszę nakazać śledztwo.

Śledztwo zarządzone przez radę miejską nie dało żadnych rezultatów… Chociaż fakty były oczywiste, przyczyny uszły uwadze sędziów. Umysły się uspokoiły, a wraz ze spokojem przyszło zapomnienie o wybrykach. Miejscowe dzienniki nie wspominały o tym ani słowa, a sprawozdanie teatralne zamieszczone w Pamiętniku Quiquendone także nic nie mówiło o rozgorączkowaniu całego zgromadzenia.

Tymczasem, chociaż miasto powróciło do zwykłej flegmy, chociaż na pozór stało się tak jak dawniej flamandzkie, w gruncie rzeczy odczuwano, że powoli zmieniał się charakter i temperament jego mieszkańców. Miano rację, powtarzając za doktorem Custosem, że „ich popychały nerwy”.

Wyjaśnimy to bliżej. Zmiana, o jakiej mowa, bezsporna i niezaprzeczalna, zdarzała się tylko w pewnych warunkach. Gdy mieszkańcy Quiquendone przebywali na świeżym powietrzu, to jest na ulicach, na placach publicznych, nad brzegiem rzeki Vaar, zawsze byli tymi porządnymi ludźmi, jakich niegdyś znano, opanowanymi i metodycznymi. Tak samo było, gdy znajdowali się w swoich mieszkaniach: jedni pracowali rękami, drudzy pracowali głowami, ci nic nie robili, tamci nawet nie myśleli. Ich życie prywatne było ciche, bezwładne, wegetowali jak kiedyś. W gospodarstwach domowych nie dochodziło do żadnych kłótni, sprzeczek, żadnego przyspieszenia bicia serca, żadnego podrażnienia mózgu. Średnia uderzeń pulsu była taka sama jak za starych, dobrych czasów, czyli wynosiła pięćdziesiąt do pięćdziesięciu dwóch uderzeń na minutę.

Lecz zjawiskiem absolutnie niewytłumaczalnym, które umknęło przenikliwości najinteligentniejszych fizjologów epoki, było to, że, chociaż mieszkańcy Quiquendone wcale nie zmienili się w życiu prywatnym, to, przeciwnie, ulegli wyraźnej metamorfozie w życiu publicznym, jeśli chodzi o relacje pomiędzy poszczególnymi ludźmi, które ono za sobą niesie.

Więc gromadzono się w budynkach publicznych? „Nie idzie bardziej”, używając wyrażenia komisarza Passaufa. Na giełdzie, w ratuszu, w auli akademii, na posiedzeniach rady miejskiej, jak również towarzystwa naukowego, powstawał rodzaj ożywienia i to osobliwe rozdrażnienie opanowywało wkrótce wszystkich obecnych. Po godzinie stosunki wzajemne były już dość cierpkie. Po dwóch godzinach dyskusja przechodziła w sprzeczkę. Głowy rozgrzewały się i dochodziło do przytyków osobistych. Nawet w świątyni, podczas kazania, wierni nie byli w stanie słuchać spokojnie pastora van Stabela, który zresztą miotał się na ambonie i upominał ich bardziej surowo niż zazwyczaj. W końcu ten stan rzeczy doprowadzał, niestety, do nowych, jeszcze groźniejszych sprzeczek, takich jak doktora Custosa z adwokatem Schutem, i jeżeli nie wymagało to interwencji władz, to tylko dlatego, że uczestnicy sporu, powróciwszy do domu, zapominały o obelgach, którymi się nawzajem obrzucali.

Jednakże ta osobliwość nie mogła dotknąć umysłów absolutnie niezdolnych do rozpoznania tego, co się w nich działo. Tylko jedna osoba w mieście, komisarz cywilny Michel Passauf, ten sam, którego stanowisko już od trzydziestu lat rada miasta starała się zlikwidować, zauważył, że podniecenie, zerowe w domach prywatnych, objawia się szybko w budynkach publicznych, i zapytywał, nie bez pewnego niepokoju, co się stanie, jeżeli kiedyś to rozdrażnienie dotrze i rozmnoży się w domach mieszczan. A jeżeli epidemia – takiego właśnie użył słowa – rozprzestrzeni się na ulice miasteczka? Wtedy nie będzie już ani zapominania obelg, ani spokoju, ani przerw w majaczeniu, lecz nastanie permanentny stan zapalny, który nieuchronnie nastroi jednych mieszkańców Quiquendone przeciw drugim.

– Co się jeszcze wydarzy? – pytał się siebie z trwogą komisarz Passauf. – Jak powstrzymać te dzikie furie? Jak wyhamować te rozbujałe temperamenty? Wtedy moja posada nie będzie już synekurą i może dojdzie do tego, że rada miejska podwoi mi pensję… a przynajmniej… uzna potrzebę zatrzymania mnie… a to z powodu różnych nadużyć i braku spokoju publicznego!

Otóż te bardzo słuszne obawy zaczęły się urzeczywistniać. Z giełdy, kościoła, teatru, ratusza, akademii, bazaru zło wkroczyło do domów prywatnych i to mniej niż dwa tygodnie po tym strasznym wystawieniu Hugonotów.

Pierwsze symptomy epidemii objawiły się w domu bankiera Collaerta.

Ten bogaty człowiek wydał dla znakomitości miasta bal, a raczej wieczorek tańcujący. Kilka miesięcy temu rozpisał pożyczkę na trzydzieści tysięcy franków, która w trzech czwartych została subskrybowana, i dla potwierdzenia tego finansowego sukcesu otworzył swe salony i urządził przyjęcie dla swoich rodaków.

Wiadomo, jakie bywają przyjęcia flamandzkie – skromne i spokojne, gdzie piwo i soki stanowią główną pozycję po stronie wydatków. Rozmawia się na nich o pogodzie, stanie zbiorów, pielęgnacji ogrodów, hodowli kwiatów, a w szczególności tulipanów. Od czasu do czasu jakiś powolny i sztywny taniec – jak na przykład menuet55. Niekiedy walc, lecz jeden z tych walców niemieckich, w którym robi się półtora obrotu na minutę, a tańczący trzymają się tak daleko od siebie, jak tylko ręce ich na to pozwalają. Takie też zwykle bywały bale, na których zjawiały się wyższe sfery Quiquendone. Polka, wcześniej przerobiona na cztery pas, już prawie się przyjęła, ale ponieważ tancerze ciągle nie mogli nadążyć za orkiestrą, chociaż ta wybijała takt tak wolno, jak to było możliwe, dlatego też trzeba było ją zarzucić.

Na tych spokojnych spotkaniach, na których chłopcy i dziewczęta znajdowali przyzwoitą i umiarkowaną rozrywkę, nigdy nie dochodziło do przykrych zdarzeń. Dlaczego więc tego wieczora u bankiera Collaerta wydawało się, iż soki zamieniły się w mocne wina, musujące szampany, płonące poncze? Dlaczego w połowie przyjęcia dopadł wszystkich gości pewien rodzaj upojenia? Dlaczego menuet zamienił się w saltarello56? Dlaczego muzycy z orkiestry przyspieszali takt? Dlaczego, podobnie jak to miało miejsce w teatrze, świece jaśniały niezwykłym blaskiem? Jakiś prąd elektryczny opanował salony bankiera? Skąd to się brało, że pary zbliżały się do siebie, że ręce łączyły się w kurczowym uścisku, że „samotni kawalerowie” zwrócili na siebie uwagę kilkoma śmiałymi krokami podczas wykonywania pastourelle57, zawsze tak poważnej, majestatycznej, tak jak się należy!

Niestety! Może jakiś Edyp58 zdołałby odpowiedzieć na te wszystkie pytania? Komisarz Passauf, obecny na tym wieczorku, wyraźnie widział nadciągającą burzę, lecz nie mógł jej opanować, nie mógł przed nią uciec – czuł, jak upojenie ogarnia jego mózg. Niepomiernie wzrosły wszystkie jego zdolności fizjologiczne i uczuciowe. Widziano, jak kilkakrotnie rzucał się na słodycze i pożerał wszystko z półmisków, jakby przed chwilą zakończył długi post.

Przez cały czas narastało ożywienie uczestników balu. Ze wszystkich piersi dobywał się przeciągły szmer, jakby głuche brzęczenie. Tańczono, naprawdę tańczono! Nogi poruszały się ze wzrastającą szybkością. Oblicza poczerwieniały i przypominały twarze sylenów59. Oczy błyszczały jak karbunkuły60. Ogólne podniecenie doszło do najwyższego stopnia.

ox12.jpg (207096 bytes)

A kiedy orkiestra rozpoczęła grać walca z Wolnego Strzelca61, kiedy ten walc, tak niemiecki i tak powolny w ruchach, został zagrany rozbujałymi rękami przez pobierających gażę muzyków – ach! – to nie był już walc, to był szalony wir, zawrotny obrót, wirowanie godne, by jego wodzirejem był Mefistofeles, wybijający takt gorejącą głownią! Potem nastąpił galop, piekielny galop trwający godzinę, bez możliwości przerwania, bez chwili oddechu, przeciągający w skrętach przez pokoje, salony, przedpokoje, schody, z piwnicy na poddasze bogatego domostwa. Młodzieńcy, panny, ojcowie, matki – galopowali wszyscy, bez względu na wiek, tuszę, czy płeć. Galopował tęgi bankier Collaert i pani Collaert, radni, urzędnicy i przewodniczący sądu, Niklausse, pani van Tricasse i burmistrz van Tricasse i nawet sam komisarz Passauf, który nigdy nie mógł sobie przypomnieć tej partnerki, z którą tańczył podczas jakże upojnej nocy!

Lecz „ona” wcale nie zapomniała. Od tego dnia „ona” wspominała w swoich marzeniach płomiennego komisarza, obejmującego ją w namiętnym uścisku! „Ona” – to była miła ciotka Tatanemance!

 

IX

 W którym doktor Ox i jego pomocnik Ygene zamieniają jedynie parę słów.

o i cóż, Ygene?

– W porządku, mistrzu, wszystko gotowe! Zakończyliśmy układanie rur.

– Nareszcie! Teraz będziemy mogli działać na wielką skalę i na całe tłumy!

 

X

 W którym zobaczymy, jak epidemia ogarnęła całe miasto i jaki był skutek jej działania.

ciągu następnych miesięcy zło, zamiast się zmniejszyć, coraz bardziej się rozszerzało. Z domów prywatnych epidemia rozlała się na ulice. Miasto Quiquendone zmieniło się nie do poznania.

Zauważono też jeszcze bardziej zadziwiający fenomen – dotychczas nieznany – że nie tylko królestwo zwierząt, ale nawet królestwo roślin nie oparło się temu wpływowi.

Według zwykłego porządku rzeczy zasięg epidemii jest ograniczony do pewnego środowiska. Te, które dotykają człowieka, nie dotykają zwierząt, te natomiast, które uderzają w zwierzęta, oszczędzają rośliny. Nigdy nie widziano konia, którego zaatakowała ospa, ani też człowieka dotkniętego księgosuszem62. Barany nigdy nie chorują na zarazę ziemniaczaną. Tutaj jednak wszystkie prawa natury zdawały się być zburzone. Nie tylko zmieniły się charakter, temperament i myśli mieszkańców i mieszkanek Quiquendone, ale i zwierzęta domowe – koty czy psy, woły czy konie, osły czy kozy – podlegały wpływowi epidemii, tak jakby normalne środowisko uległo zupełnej przemianie. Nawet rośliny – darujcie nam to określenie – „wyemancypowały się”.

Rzeczywiście, w ogrodach, warzywnikach i sadach można było zauważyć niezmiernie osobliwe symptomy. Rośliny pnące wspinały się zuchwale jeszcze wyżej. Rośliny kłączaste „kłączyły się” z jeszcze większą siłą. Krzewy stawały się drzewami. Zaledwie zasiane ziarna już pokazywały swe zielone główki i kiedy przedtem, w tym samym czasie i dodatkowo przy bardzo sprzyjających warunkach, ich wzrost określano w liniach63, to teraz należało go liczyć w calach. Szparagi osiągały dwie stopy wysokości, karczochy stawały się wielkie jak melony, melony jak arbuzy, arbuzy jak dynie, dynie osiągały wielkość dzwonu z wieży ratusza, który miał – wierzcie mi – dziewięć stóp średnicy. Kapusta wyglądała jak krzaki, a grzyby jak parasole.

ox13.jpg (192617 bytes)

Owoce nie ociągały się i także poszły za przykładem warzyw. Potrzeba było dwóch osób, aby zjeść jedną truskawkę i czterech, by dać radę jednej gruszce. Kiście winogron dorównywały wielkością temu fenomenalnemu gronu, tak wspaniale pokazanemu przez Poussina na jego obrazie Powrót wygnańców do Ziemi Obiecanej64!

To samo działo się z kwiatami: ogromne fiołki rozprzestrzeniały w powietrzu przenikliwe zapachy, rozrośnięte róże jaśniały najżywszymi kolorami, bzy potworzyły w ciągu kilku dni nieprzebyte zagajniki, pelargonie, margerytki, dalie, kamelie i rododendrony opanowały alejki, tłocząc się jedne na drugich! Tu już nie wystarczał nóż ogrodnika. A tulipany, te piękne kwiaty liliowate, które tyle radości dają Flamandom, jakież wrażenie sprawiały na amatorach! Szanowny van Bristrom omal nie padł z wrażenia, ujrzawszy w swoim ogrodzie zwykły tulipa gesneriana wielkości ogromnej, potwornej, olbrzymiej, którego kielich służył za gniazdo dla całej rodziny rudzików65.

Całe miasto zbiegło się, aby zobaczyć ten fenomenalny kwiat. Nadano mu nazwę tulipa quiquendonia.

Lecz niestety! Jeżeli te rośliny, owoce i kwiaty rosły w oczach, jeżeli cała roślinność przybierała kolosalne rozmiary, jeżeli żywość barw i zapachów upajała wzrok i odurzała węch, to jednocześnie więdły one zbyt szybko. Powietrze, które wchłaniały, szybko je spalało i wkrótce, pozbawione świeżości, wyczerpane, wyniszczone, umierały.

Taki był los sławnego tulipana, który zwiądł po kilku dniach świetności!

To samo wkrótce stało się ze zwierzętami domowymi, poczynając od psa z mieszkania po świnię z chlewika, od kanarka z klatki po indyka z podwórka.

Należy powiedzieć, że te zwierzęta w normalnych czasach były równie flegmatyczne jak ich panowie. Psy i koty raczej wegetowały niż żyły. Nigdy nie okazywały ani chęci do zabawy, ani odruchów gniewu. Nie poruszały wcale ogonami, tak jakby były wykonane z brązu. Od niepamiętnych czasów nie zanotowano ani jednego wypadku pogryzienia czy też podrapania pazurami. Jeśli chodzi o wściekłe psy, uważano je za zwierzęta urojone i zaliczano je razem z gryfami66 i im podobnymi do menażerii Apokalipsy.

Lecz jakaż zmiana w nich zaszła w czasie tych kilku miesięcy, które staramy się odtworzyć z najmniejszymi szczegółami! Psy i koty zaczęły pokazywać zęby i pazury. W wyniku powtarzających się napaści kilka z nich zabito. Po raz pierwszy widziano konia, który zrzucił wędzidło i galopował po ulicach Quiquendone, po raz pierwszy ujrzano woła rzucającego się z opuszczonymi rogami na swego pobratymca, osła wywróconego do góry brzuchem, wierzgającego nogami w powietrzu na placu św. Ernufa i wydającego ryki, które nie miały w sobie nic „zwierzęcego”, wreszcie barana – tak jest, barana – dzielnie broniącego kotletów, które nosił na sobie, przed nożem rzeźnika!

Burmistrz van Tricasse został zmuszony do wydania odpowiednich rozporządzeń policyjnych, dotyczących zwierząt domowych, które, dotknięte obłędem, czyniły ulice Quiquendone mało bezpiecznymi.

Niestety! Jeżeli zwierzęta były obłąkane, to ludzie nie byli wcale mądrzejsi, a plaga ta nie ominęła nikogo, bez względu na jego wiek.

Dzieci, dotąd tak łatwo dające się wychowywać, stały się szybko wprost nieznośne, a znakomity sędzia, Honoré Syntax, po raz pierwszy w życiu musiał użyć rózgi względem swego młodego potomstwa.

W szkołach miały miejsce rozruchy, a w klasach słowniki zakreślały niesamowite trajektorie. Nie można już było trzymać uczniów w zamknięciu, a zresztą to silne rozdrażnienie udzieliło się nawet samym profesorom, którzy obarczali ich niedorzecznymi zadaniami wykonywanymi za karę.

Jeszcze inne zjawisko! Wszyscy mieszkańcy Quiquendone, do tej pory tak wstrzemięźliwi, których głównym pożywieniem była bita śmietana, dopuszczali się prawdziwych ekscesów w jedzeniu i piciu. Dotychczasowy sposób odżywiania już im nie wystarczał. Każdy żołądek zmienił się w otchłań, a do napełnienia tej otchłani trzeba było użyć bardziej energicznych środków. Spożycie w mieście wzrosło trzykrotnie. Zamiast dwóch posiłków dziennie teraz spożywano sześć. Notowano liczne przypadki niestrawności. Radny Niklausse niczym nie potrafił zaspokoić głodu. Burmistrz van Tricasse nie mógł ugasić pragnienia i nigdy nie wychodził z pewnego rodzaju gniewnego półupojenia.

W końcu pojawiły się najbardziej alarmujące oznaki, z każdym dniem coraz bardziej narastające.

Spotykano pijanych ludzi, a pomiędzy pijanymi często widziano notabli miasteczka!

Dolegliwości żołądkowe zajęły cały czas doktorowi Custosowi, podobnie jak nerwobóle i zapalenia nerwów, co dobitnie wskazywało, do jakiego stopnia drażliwości zostały w dziwny sposób doprowadzone nerwy ludności.

Dochodziło do kłótni, do codziennych sprzeczek na ulicach Quiquendone, niegdyś pustych, dzisiaj tak zapełnionych, ponieważ nikt z mieszkańców nie potrafił usiedzieć w domu.

Trzeba było stworzyć nowe oddziały policji, aby powstrzymać burzycieli porządku publicznego.

W ratuszu założono areszt, który dniem i nocą zapełniał się niezdyscyplinowanymi. Komisarz Passauf wprost padał ze zmęczenia.

Małżeństwa zawierano w mniej niż dwa miesiące, co nigdy tu się nie zdarzało. Tak! Syn poborcy Ruppa poślubił córkę pięknej Augustine de Rovere i to tylko pięćdziesiąt siedem dni po oświadczynach!

Podjęto też postanowienia o zawarciu innych małżeństw, co w innych czasach pozostawałoby w sferze projektów przez wiele lat. Burmistrz odchodził od przytomności, widząc, że jego córka, jego piękna Suzel wymyka mu się z rąk.

Jeśli chodzi o kochaną ciotkę Tatanemance, to ta ośmieliła się wybadać komisarza Passaufa w sprawie związku, który jej zdaniem powinien zawrzeć w sobie wszystkie elementy szczęścia, majątku, uczciwości i młodości!

Na koniec – co było szczytem ohydy – miał miejsce pojedynek! Tak jest, pojedynek na pistolety, na krócice, na siedemdziesiąt pięć kroków, na puste naboje! I to pomiędzy kim? Czytelnicy nie zechcą w to uwierzyć.

Pojedynek miał miejsce pomiędzy Frantzem Niklaussem, łagodnym wędkarzem, a synem bogatego bankiera, młodym Simonem Collaertem.

Przyczyną pojedynku była Suzel, własna córka burmistrza, do której Simon zapałał miłosnym uczuciem i nie zamierzał ustępować miejsca zuchwałemu rywalowi!

 

XI

 W którym mieszkańcy Quiquendone podejmują heroiczne postanowienie.

idać wyraźnie, w jakim opłakanym stanie znajdowała się ludność Quiquendone. W głowach fermentowało. Nie znano się i już się nie rozpoznawano. Ludzie o najbardziej pokojowym nastawieniu stali się kłótnikami. Wystarczyło tylko na kogoś spojrzeć krzywym wzrokiem, a ten już posyłał do ciebie sekundantów. Niektórzy zapuścili sobie wąsy, a bardziej zuchwali pozakręcali je do góry.

Wobec zaistniałej sytuacji administrowanie miastem i utrzymanie porządku na ulicach i w budynkach publicznych stawało się bardzo utrudnione, ponieważ służby nie były przygotowane na taki stan rzeczy. Burmistrz – ten zacny van Tricasse, tak łagodny, tak opanowany i tak bardzo niezdolny do powzięcia jakiejkolwiek decyzji – ów burmistrz ciągle musiał się denerwować. Po całym domu rozchodziły się jego głośne krzyki. Wydawał dziennie dwadzieścia poleceń, karcił swoich urzędników i nawet sam był gotów wykonywać zarządzenia swojej administracji.

Ach, co za zmiana! Miły i spokojny domku burmistrza, porządny flamandzki domu rodzinny, gdzie podział się twój dawny spokój? Do jakich scen małżeńskich teraz dochodziło! Pani van Tricasse stała się zgryźliwa, kapryśna i łakoma. Być może jej mąż potrafił ją zagłuszyć, krzycząc głośniej niż ona, ale nie mógł nakazać jej milczenia. Kiepski humor tej damy dotyczył wszystkiego. Nic nie szło! Służba nie pracowała. Nie robiono nic na czas! Pani burmistrzowa miała pretensje do Lotche, a nawet do Tatanemance, jej szwagierki, która, będąc w równie złym usposobieniu, cierpko odpowiadała na wszystkie zaczepki. Naturalnie pan van Tricasse trzymał stronę służącej Lotche, podobnie jak to się widzi w najlepszych małżeństwach. Z tego brało się ciągłe rozjątrzenie pani burmistrzowej, stąd zarzuty, spory, kłótnie i awantury, które nigdy nie miały końca!

– Co się dzieje? – wykrzykiwał nieszczęśliwy burmistrz. – Co to jest za płomień, który nas pożera? Czy opętał nas jaki diabeł? Ach, pani van Tricasse, pani van Tricasse! Pani spowodujesz, że umrę wcześniej niż pani i w ten sposób zniknie całkowicie tradycja w naszej rodzinie!

Czytelnik z pewnością nie zapomniał o tej dziwacznej dość osobliwości, że pan van Tricasse musiał zostać wdowcem i znowu się ożenić, aby nie zerwać łańcucha form obowiązujących w tej rodzinie.

Tymczasem takie usposobienie umysłów wywołało jeszcze inne, bardzo ciekawe efekty, o których warto tu wspomnieć. Silne wzburzenie mieszkańców, którego przyczyny nie udało się dotąd odkryć, doprowadziło do zwyrodnień fizjologicznych, których trudno było się spodziewać. Talenty, które dotąd pozostawały w ukryciu, wyrastały masami. Zdolności potęgowały się. Artyści dotychczas bardzo mierni, okazywali się znakomitościami. Mężczyźni wybijali się w zarówno w polityce jak i w literaturze. Mówcy, rozwijając się w najtrudniejszych dyskusjach i na wszystkie możliwe zagadnienia, rozpalali słuchaczy, zresztą doskonale usposobionych do zapalania się. Z posiedzeń rady miejskiej ruch przeniósł się na zebrania publiczne i utworzył sobie w Quiquendone klub, gdy tymczasem dwadzieścia pism, takich jak Strażnik z Quiquendone, Obiektywny z Quiquendone, Radykał z Quiquendone, Nieumiarkowany z Quiquendone, redagowanych z wielką pasją, poruszało najpoważniejsze kwestie społeczne.

Jakie kwestie? – zapytacie. Pisano o wszystkim i o niczym. W sprawie pochylającej się wieży Audenarde, którą jedni chcieli zburzyć, a inni wyprostować. W przedmiocie rozporządzeń policyjnych rady miejskiej, którym uparte głowy nie zamierzały się podporządkować. W kwestii oczyszczenia rynsztoków i odszlamowania kanałów ściekowych. Gdyby jeszcze ci zapalczywi redaktorzy zajmowali się tylko wewnętrzną administracją miasta! Gdzie tam! Uniesieni prądem, postanowili posunąć się dalej i, gdyby Opatrzność nie interweniowała, zamierzali pociągnąć za sobą, popchnąć i rzucić swoich bliźnich w niebezpieczeństwa wojny.

Rzeczywiście, od ponad ośmiuset lat Quiquendone posiadało w swoich aktach jeden casus belli67, najlepszego gatunku. Chroniono go troskliwie, jak jakąś relikwię i wydawało się, że na nic już się nie przyda, może tylko kilka razy się przewietrzy.

Oto w jakich okolicznościach powstał ów casus belli.

Nie wszystkim zapewne wiadomo, że Quiquendone, położone w tym szczęśliwym zakątku Flandrii, sąsiaduje z małym miasteczkiem Virgamen i że terytoria tych dwóch gmin graniczą ze sobą.

Otóż, w 1195 roku, jakiś czas przed wyruszeniem hrabiego Baldwina na wyprawę krzyżową, krowa z miasteczka Virgamen, wcale nie krowa jakiegoś tam mieszkańca, ale właśnie – zwróćcie na to szczególną uwagę – krowa komunalna, przyszła się paść na gruntach miasta Quiquendone. Raptem ta nieszczęsna krowa trzy razy ogołociła kawałek łąki na szerokość swego języka, lecz popełnione zostało przestępstwo, nadużycie, zbrodnia, czy jak tam chcecie to nazwać, należycie potwierdzone protokołem spisanym na miejscu, ponieważ w tamtej epoce urzędnicy już zaczynali pisać.

– Zemścimy się, kiedy nadarzy się stosowny moment – powiedział po prostu Natalis van Tricasse, trzydziesty drugi poprzednik aktualnego burmistrza – a virgameńczycy nic nie stracą na oczekiwaniu.

Mieszkańcy Virgamen zostali uprzedzeni. Czekali więc, sądząc, nie bez pewnej racji, że wspomnienie krzywdy z biegiem czasu osłabnie. Rzeczywiście tak się stało i przez kilka wieków żyli w dobrych stosunkach z mieszkańcami Quiquendone.

Lecz nie wzięli pod uwagę ich gości albo raczej tej osobliwej epidemii, która, całkowicie zmieniwszy charaktery ich sąsiadów, zbudziła w sercach mieszkańców Quiquendone uśpioną zemstę.

Stało się to w klubie przy ulicy Monstrelet, gdzie zapalczywy adwokat Schut, rzucając nagle słuchaczom sprawę prosto w twarz, porwał ich za sobą, posługując się wyrażeniami i metaforami, jakich zwykle używa się przy takich okolicznościach. Przypomniał przestępstwo, przypomniał krzywdę wyrządzoną gminie Quiquendone, z powodu której pewna nacja „zazdrośnie strzegąca swoich praw” nie może dopuścić do przedawnienia. Opisał ciągle żywą obelgę, krwawiącą cały czas ranę. Wspomniał o ruchach głów, charakterystycznych dla mieszkańców Virgamen, wskazujących, w jakiej pogardzie mieli oni mieszkańców Quiquendone. Błagał swoich rodaków, którzy może „nieświadomie” znosili przez tyle wieków tę śmiertelną zniewagę. Zaklinał „dzieci starożytnego miasta”, że nie mogą mieć innego „celu”, jak uzyskanie głośnego zadośćuczynienia! Na koniec odwołał się do „wszystkich żywotnych sił” narodu!

Z jakim entuzjazmem zostały przyjęte te słowa, tak nowe dla uszu mieszkańców Quiquendone – można tylko sobie wyobrazić, bowiem nie da się tego opisać. Wszyscy słuchacze powstali i, wyciągnąwszy ręce, potężnym głosem zażądali wypowiedzenia wojny. Adwokat Schut nigdy nie miał takiego powodzenia, a trzeba nadmienić, że był to bardzo przystojny mężczyzna.

Burmistrz, radny i wszyscy dygnitarze obecni na tym pamiętnym posiedzeniu na próżno starali się przeciwstawić zapałowi ludu. Zresztą nie mieli na to żadnej ochoty i jeżeli nie więcej, to przynajmniej głośniej niż inni, krzyczeli:

– Na granicę! Na granicę!

Ponieważ granica znajdowała się zaledwie trzy kilometry od murów Quiquendone, jasne było, że mieszkańcom Virgamen groziło prawdziwe niebezpieczeństwo, ponieważ mogli zostać napadnięci, zanim mieliby czas się w tym połapać.

Tymczasem czcigodny aptekarz, Josse Liefrinck, który w tej poważnej sytuacji jako jedyny zachował zdrowy rozsądek, starał się wytłumaczyć, że przecież brakowało strzelb, armat i generałów…

Odpowiedziano mu – a nie obyło się bez kilku szturchańców – że generałów, armaty i strzelby zorganizuje się na poczekaniu, że wystarczą słuszne prawa i umiłowanie kraju, aby uczynić lud niezwyciężonym.

Na to zabrał głos sam burmistrz i we wzniosłej improwizacji potępił ludzi małodusznych, którzy za zasłoną przezorności maskują swój strach, a on ten welon zerwał ręką patrioty.

W tym momencie można było pomyśleć, że sala zawali się od grzmotu oklasków.

Zażądano głosowania.

Wyboru dokonano przez aklamację i wtenczas jeszcze głośniej krzyczano:

ox14.jpg (196986 bytes)

– Na Virgamen! Na Virgamen!

Burmistrz zobowiązał się wtedy przygotować wojsko do wymarszu i w imieniu miasta obiecał temu ze swoich przyszłych generałów, który powróci jako zwycięzca, tryumfalny wjazd, jak to było praktykowane za czasów Rzymian.

Jednakże aptekarz Josse Liefrinck, osobnik bardzo uparty, który nie uważał się za pobitego, chociaż rzeczywiście tak było, postanowił uczynić jeszcze jedno spostrzeżenie. Zauważył on, że w Rzymie przyznawano prawo takiego tryumfu tylko tym zwycięskim generałom, którzy zabili pięć tysięcy ludzi wroga.

– Zgoda! Niech tak będzie! – zawołali obecni ogarnięci delirium.

– Będzie to bardzo trudne do wykonania, gdyż ludność gminy Virgamen dochodzi zaledwie do trzech tysięcy pięciuset siedemdziesięciu pięciu dusz, chyba, że kilkakrotnie zabije się tę samą osobę – zauważył aptekarz.

Nie pozwolono dokończyć nieszczęsnemu logikowi i poobijanego, wytarmoszonego wyrzucono za drzwi.

– Obywatele! – zawołał wówczas Sylvestre Pulmacher, na co dzień zajmujący się handlem detalicznym przyprawami korzennymi. – Obywatele, bez względu na to, co powiedział ten podły pigularz, zobowiązuję się sam położyć trupem pięć tysięcy virgameńczyków, jeżeli zechcecie przyjąć moje usługi.

– Pięć tysięcy pięćset! – wrzasnął jeden z zapalczywszych patriotów.

– Sześć tysięcy sześćset! – podbił kupiec kolonialny.

– Siedem tysięcy! – zawołał Jean Orbideck, cukiernik z ulicy Hemling, który był w trakcie zbijania fortuny na bitej śmietanie.

– Przyznano! – zawołał burmistrz van Tricasse, widząc, że nikt nie zamierza przebić tej oferty.

Oto w jaki sposób Jean Orbideck został głównodowodzącym wojska Quiquendone.

 

XII

 W którym pomocnik Ygene daje słuszną radę, która z wielkim gniewem zostaje odrzucona przez doktora Oxa.

porządku, mistrzu! – powiedział następnego dnia pomocnik Ygene, wylewając z wiader kwas siarkowy do koryta olbrzymiego stosu elektrycznego.

– No i co, czy nie miałem racji? – odparł doktor Ox. – Zobacz, od czego zależy nie tylko rozwój fizyczny całego narodu, ale także jego moralność, godność, talenty, zmysł polityczny! To tylko kwestia cząsteczek…

– Bez wątpienia, ale…

– Ale…?

– Czy nie uważa pan, że sprawy zaszły za daleko i że nie należałoby nadmiernie podniecać tych biedaków?

– Nie, przenigdy! – zawołał doktor. – Nie, doprowadzę rzecz do końca!

– Jak chcesz, mistrzu. Uważam, że eksperyment się powiódł i myślę, że byłby już czas aby…

– Aby…?

– Zamknąć kran.

– Coś takiego! – krzyknął doktor Ox. – Odważ się tylko, a cię uduszę!

 

XIII

 W którym wielokrotnie udowadnia się, że z wysokiego miejsca panuje się nad wszystkimi ludzkimi ułomnościami.

owiedział pan, że…? – zwrócił się burmistrz van Tricasse do radnego Niklaussego.

– Powiedziałem, że wojna jest konieczna – odpowiedział radny zdecydowanym głosem – i że nadszedł czas, by pomścić wyrządzoną nam zniewagę.

– Też coś! – odparł uszczypliwie burmistrz. – Powtarzam panu, że jeżeli ludność Quiquendone nie skorzysta ze sposobności dochodzenia swych praw, będzie niegodna swego imienia.

– A ja, ja twierdzę, że powinniśmy niezwłocznie zebrać nasze kohorty i rzucić je do walki.

– Doprawdy, mój panie?! Coś takiego! – odpowiedział van Tricasse. – I to do mnie mówisz pan w ten sposób?

– Właśnie do pana, panie burmistrzu. Musi pan usłyszeć prawdę, chociaż jest ona przykra.

– Pan sam ją usłyszysz, panie radny, ponieważ wyjdzie z moich ust, a nie z pańskich! – krzyknął van Tricasse, wyprowadzony z równowagi. – Tak, mój panie, jakakolwiek zwłoka okryłaby nas hańbą. Już dziewięćset lat miasto Quiquendone czeka na odpowiedni moment, by wziąć odwet, i cokolwiek by pan nie powiedział, czy się to panu podoba czy nie, my wyruszymy na wroga.

– Ach, więc w taki sposób pan do tego podchodzi?! – odparł ostro radny Niklausse. – Dobrze, mój panie! Wyruszymy bez pana, jeżeli nie podoba się panu ta wyprawa.

ox15.jpg (186567 bytes)

– Mój panie, miejsce burmistrza jest w pierwszym szeregu…

– Także radnego, mój panie!

– Pan mnie obraża swoimi wypowiedziami, przeciwstawiając się wszystkim moim planom! – zawołał burmistrz, a jego pięści wykazywały tendencję do zamienienia się w pociski uderzeniowe.

– Pan mnie również obraża, wątpiąc w mój patriotyzm! – huknął Niklausse, też gotowy do bijatyki.

– Mówię panu, mój panie, że armia z Quiquendone wymaszeruje najdalej za dwa dni.

– A ja panu powtarzam, mój panie, że nim upłynie czterdzieści osiem godzin pociągniemy na nieprzyjaciela!

Na podstawie tego fragmentu rozmowy łatwo wywnioskować, że dwaj rozmówcy opowiadali się za tą samą koncepcją. Obaj pragnęli walki, lecz podekscytowanie doprowadziło ich do sprzeczki, w której Niklausse wcale nie słuchał burmistrza, a van Tricasse nie zważał na to, co mówi radny. Spór nie byłby tak zacięty nawet wtedy, gdyby przeciwnicy mieli inne poglądy w tej sprawie, to znaczy gdyby burmistrz chciał wojny, a radny opowiadał się za pokojem. Ci dwaj starzy przyjaciele rzucali na siebie dzikie spojrzenia. Z przyspieszonego bicia serc, z zaczerwienionych twarzy, zwężonych źrenic, drżenia mięśni, głosu przypominającego ryczenie łatwo było pojąć, że byli gotowi rzucić się jeden na drugiego.

Na szczęście bicie wielkiego zegara powstrzymało przeciwników w chwili, kiedy miało dojść do rękoczynów.

– Nareszcie wybiła godzina! – zawołał burmistrz.

– Jaka godzina? – zapytał radny.

– Godzina udania się na wieżę strażniczą.

– Zgadza się, łaskawy panie, i czy się to panu podoba, czy nie, ja idę.

– Ja także.

– Wychodzimy!

– Ruszamy!

Te ostatnie słowa mogłyby prowadzić do przypuszczenia, że miało dojść do jakiegoś spotkania i obaj adwersarze udają się na pojedynek. Tak jednakże nie było. Wcześniej było uzgodnione, że burmistrz i radny, jako dwie najważniejsze osobistości miasta, udadzą się do miejskiego ratusza i tam wdrapią się na górującą nad nim wysoką wieżę i rozejrzą się po okolicy, aby podjąć najkorzystniejsze decyzje o strategicznym znaczeniu, pozwalające zapewnić ich oddziałom bezpieczny przemarsz.

Chociaż obaj zgadzali się w sprawie wojny, przez całą drogę nie przestali się sprzeczać z karygodną zaciętością. Po ulicach niosły się ich podniesione głosy, a ponieważ wszyscy przechodnie byli podobnie nastrojeni i ich rozjątrzenie wydawało się naturalne, więc nie zwracano na to uwagi. W tych okolicznościach spokojny człowiek byłby wzięty za potwora.

Gniew osiągnął swój paroksyzm, kiedy burmistrz i radny doszli do przedsionka wieży. Już nie byli czerwoni – byli całkowicie bladzi. Ta niesamowita sprzeczka o nic – przecież w gruncie rzeczy zgadzali się ze sobą – spowodowała jakieś skurcze w ich trzewiach, a wiadomo, że bladość jest dowodem, iż gniew osiągnął swoje ostateczne granice.

U stóp wąskich schodów prowadzących na wieżę nastąpiła prawdziwa eksplozja. Kto pierwszy wejdzie? Kto szybciej wdrapie się po stopniach kręconych schodów? Poczucie prawdy zobowiązuje nas do powiedzenia, że doszło do przepychanki i że radny Niklausse, zapominając o względach dla swego przełożonego, dla najważniejszego urzędnika w mieście, odepchnął gwałtownie van Tricassego i pierwszy rzucił się w mroczną spiralę.

Wchodzili, początkowo przeskakując po kilka stopni i obrzucając się najbardziej nieprzyzwoitymi epitetami. Należało obawiać się, że na szczycie wieży, która wznosiła się trzysta pięćdziesiąt siedem stóp nad brukowanymi ulicami miasta, może dojść do jakiegoś strasznego zakończenia.

Wkrótce jednak obu nieprzyjaciołom zabrakło kompletnie tchu i po upływie minuty, od osiemdziesiątego stopnia, wchodzili bardzo powoli, głośno sapiąc ze zmęczenia.

Lecz wtedy – czy to był wynik zadyszki? – chociaż gniew ich nie opuścił, to przynajmniej nie przekładał się już na kolejne niestosowne wyrażenia. Zamilkli – i rzecz dziwna – wydawało się, że w miarę jak coraz wyżej wznosili się ponad miasto, opuszczało ich uniesienie. Rodzaj uspokojenia wkradał się do ich umysłów. Kipienie ich mózgów ustępowało jak w imbryku do kawy, gdy zdejmie się go z ognia. Dlaczego?

Na to pytanie nie możemy udzielić żadnej konkretnej odpowiedzi, ale prawdą było, że gdy dotarli do podestu znajdującego się na wysokości dwustu sześćdziesięciu sześciu stóp nad poziomem miasta, obaj przeciwnicy usiedli i prawie uspokojeni spojrzeli na siebie, że tak powiem, bez gniewu.

– Jak tu wysoko! – odezwał się burmistrz, wycierając chustką czerwoną twarz.

– Bardzo wysoko! – odpowiedział radny. – Czy pan wie, że znajdujemy się czternaście stóp wyżej niż kościół Świętego Michała w Hamburgu?

– Wiem to doskonale – stwierdził van Tricasse z pewną wyższością w głosie, całkowicie wybaczalną najwyższemu autorytetowi w mieście.

Po kilku chwilach odpoczynku znakomici mężowie kontynuowali wspinaczkę, rzucając ciekawe spojrzenia poprzez otwory strzelnicze wykute w murach wieży. Burmistrz szedł na czele tego pochodu, a radny nie uczynił na ten temat żadnej uwagi. Doszło nawet do tego, że od trzysta czwartego stopnia Niklausse życzliwie popychał kompletnie wyczerpanego van Tricassego. Burmistrz pozwolił mu na to, a kiedy dotarł na platformę wieży, powiedział uprzejmym tonem:

– Dziękuję, Niklausse, odwdzięczę się panu.

Przed godziną, gdy znajdowali się u stóp wieży, były to dwa dzikie zwierzęta gotowe się rozszarpać. Teraz, kiedy dotarli na szczyt wieży, byli to dwaj przyjaciele.

Pogoda była wspaniała, jak to bywa w maju. Słońce wypiło wszystkie opary, a powietrze stało się czyste i przezroczyste! W znacznym promieniu można było dojrzeć nawet małe przedmioty. Zobaczono oddalone zaledwie o kilka mil, lśniące bielą zabudowania Virgamen, dźwigające się tu i ówdzie czerwone dachy, dzwonnice nakrapiane błyszczącymi punktami. I to miasto z góry skazano na wszystkie okropności plądrowania i pożaru!

Burmistrz i radny usiedli obok siebie na małej, kamiennej ławeczce, jak dwaj zacni ludzie, których dusze połączone były mocną nicią sympatii. Cały czas jeszcze posapując, rozglądali się wokół siebie. Po kilku minutach ciszy burmistrz zawołał:

ox16.jpg (167897 bytes)

– Jak tu jest pięknie!

– Rzeczywiście, cudownie! – odrzekł radny. – Czy nie wydaje się, panu, mój zacny van Tricasse, że ludzkość jest raczej przeznaczona do zamieszkiwania na takich wyżynach, niż do pełzania po tej nędznej skorupie ziemskiej?

– Jestem tego samego zdania, szanowny panie Niklausse – odpowiedział burmistrz. – Sądzę tak samo jak pan. Tu lepiej odbiera się zapachy, które uwalniają się z przyrody! Tu oddycha się wszystkimi zmysłami! Na takich wysokościach powinni rodzić się filozofowie i właśnie tu, ponad utrapieniami tego świata, powinni zamieszkiwać mędrcy!

– Może obejdziemy platformę? – zaproponował radny.

– Zróbmy kółko po platformie – odpowiedział burmistrz.

Dwaj przyjaciele, podtrzymując się wzajemnie, czyniąc, tak jak dawniej, długie przerwy pomiędzy poszczególnymi pytaniami i odpowiedziami, uważnie przeglądali cały horyzont.

– Minęło co najmniej siedemnaście lat od czasu, jak ostatni raz wspiąłem się na tę dzwonnicę – powiedział van Tricasse.

– Nie sądzę, abym tu kiedykolwiek wchodził – odparł radny Niklausse – i żałuję tego, bowiem z tej wysokości widok jest doprawdy wspaniały. Czy widzisz, mój przyjacielu, tę śliczną rzekę Vaar, wijącą się zakolami pomiędzy drzewami?

– A jeszcze dalej wzgórza Świętej Hermandady. Z jakim wdziękiem zamykają horyzont! Proszę spojrzeć na to obramowanie z zielonych drzew, które natura tak malowniczo rozmieściła. Ach! Natura, natura, Niklausse! Ręka człowieka nigdy nie może z nią współzawodniczyć.

– To jest naprawdę czarujące, mój drogi przyjacielu – rzekł radny. – Popatrz na te stada pasące się na zielonych łąkach, na te woły, na te krowy, na barany.

– Albo ci rolnicy dążący na pola! Można by powiedzieć, że to pasterze z arkadii68, którym jedynie kobz69 brakuje!

– A ponad tą żyzną rolą niebieskie niebo, niezmącone żadną chmurką! Ach, Niklausse, tu można stać się poetą! Wobec tego nie rozumiem, dlaczego święty Szymon Słupnik70 nie został największym poetą na świecie.

– Może dlatego, że jego kolumna nie była dość wysoka! – odpowiedział radny z łagodnym uśmiechem.

W tym momencie zadźwięczał kurant zegarowy Quiquendone. Czysty głos dzwonków wygrywał jeden z najbardziej melodyjnych kurantów. Dwaj przyjaciele wpadli w ekstazę.

Gdy dźwięk umilkł, burmistrz odezwał się cichym głosem:

– Przyjacielu Niklausse, po co przyszliśmy na wierzchołek tej wieży?

– Właściwie – odparł radny – daliśmy się ponieść marzeniom…

– Ale po co tu przyszliśmy? – powtórnie zagadnął burmistrz.

– Przyszliśmy – odpowiedział Niklausse – odetchnąć tym czystym powietrzem, niezatrutym ludzkimi występkami.

– A zatem wracamy, przyjacielu Niklausse?

– Schodzimy, przyjacielu van Tricasse.

Dwaj dostojnicy po raz ostatni spojrzeli na tę wspaniałą panoramę, rozciągającą się przed ich oczami, a następnie burmistrz wysunął się do przodu i powolnym, odmierzonym krokiem zaczął schodzić w dół. Radny podążał o kilka kroków za nim. Dwaj urzędnicy doszli do podestu, na którym zatrzymali się, wchodząc na wieżę. Policzki ich już się zaczerwieniły, więc przystanęli na chwilkę, po której ponownie rozpoczęli przerwany marsz w dół.

Po minucie van Tricasse poprosił Niklaussego, aby ten zwolnił nieco kroku, gdyż następuje mu na pięty i to go „nieco gniecie”.

To musiało być coś więcej niż gniecenie, ponieważ dwadzieścia stopni niżej burmistrz kazał radnemu zatrzymać się, by mógł nieco oddalić się od niego.

Radny odpowiedział, iż nie ma zamiaru trzymać nogi w powietrzu, czekając na uprzejme zezwolenie burmistrza, i szedł dalej.

Van Tricasse użył bardzo ostrego słowa.

 Radny odgryzł się, czyniąc obraźliwą aluzję do wieku burmistrza, skazanego, skutkiem tradycji rodzinnej, na powtórny ożenek.

Burmistrz zszedł jeszcze dwadzieścia stopni niżej i wtedy dobitnie zagroził Niklaussemu, że z pewnością dalej nie przejdzie.

Niklausse odparł ostro, że, jeśli chodzi o niego, to mimo wszystko pójdzie dalej, a ponieważ schody były bardzo wąskie i wokół panowały głębokie ciemności, z pewnością musiało dojść do kolizji między dwoma notablami.

„Cham” i „nieokrzesaniec” były najłagodniejszymi z epitetów, które wymienili między sobą.

– Zobaczymy, głupi bałwanie! – krzyknął burmistrz. – Zobaczymy, jakie będziesz miał w tej wojnie stanowisko i w jakim szeregu będziesz maszerował!

– Zawsze będę stał wyżej od ciebie, głupi imbecylu! – odwarknął Niklausse.

Potem rozległy się następne wrzaski i można powiedzieć, że oba ciała stoczyły się jednocześnie…

Cóż się stało? Dlaczego ich usposobienie tak nagle się zmieniło? Dlaczego baranki z platformy przemieniły się dwieście stóp niżej w tygrysy?

ox17.jpg (79650 bytes)

Cokolwiek by to nie było, strażnik wieży, słysząc taki rumor, przybiegł otworzyć dolne drzwi właśnie w chwili, gdy dwaj przeciwnicy, potłuczeni, z wytrzeszczonymi oczami, nawzajem szarpali się za włosy, które na szczęście były jedynie częścią ich peruk.

– Żądam od pana satysfakcji! – krzyknął burmistrz, podtykając swoją pięść pod nos radnego.

– Kiedy pan będzie sobie życzył! – zawył Niklausse, utykając na prawą nogę.

Strażnik, który, nie wiadomo dlaczego, także był wyraźnie rozjątrzony, uważał to całe zajście za rzecz najbardziej naturalną i zdawało się, że osobiście chciał wziął w nim udział. Opanował się jednak i pobiegł rozgłosić po całej dzielnicy, że wkrótce dojdzie do pojedynku burmistrza van Tricassego z radnym Niklaussem.

 

XIV

 W którym sprawy zaszły tak daleko, że mieszkańcy Quiquendone, czytelnicy, a nawet sam autor żądają natychmiastowego zakończenia tej sprawy.

o ostatnie zajście świadczy, do jakiego stopnia egzaltacji została doprowadzona ludność miasteczka Quiquendone. Dwaj najstarsi przyjaciele i najłagodniejsi z ludzi – przed inwazją zła – tak bardzo potrafili teraz być gwałtowni i to zaledwie kilka minut po tym, jak ich dawna sympatia, miłe zachowanie i kontemplacyjny temperament wróciły na szczycie wieży!

Doktor Ox, dowiedziawszy się o tym, co zaszło, nie potrafił powstrzymać radości. Nie przyjmował argumentów swego pomocnika, który widział, że sprawy przybierają zły obrót. Zresztą oni również ulegli ogólnemu wzburzeniu. Obaj byli równie podnieceni jak reszta mieszkańców i dochodziło między nimi do kłótni podobnych do tych, jakie miały miejsce pomiędzy burmistrzem a radnym.

Wreszcie dodać potrzeba, że pewna kwestia wysunęła się tu na plan pierwszy i odroczyła zamierzone potyczki z powodu sprawy virgameńskiej. Nikt nie miał prawa rozlewać bezużytecznie swej krwi, gdy ona należała aż do ostatniej kropli do ojczyzny, znajdującej się w niebezpieczeństwie.

Rzeczywiście okoliczności były poważne, a wycofanie się z nich nie było już możliwe.

Burmistrz van Tricasse, pomimo całego ożywiającego go wojennego zapału, zupełnie nie miał zamiaru rzucić się na nieprzyjaciela, wcześniej go o tym nie uprzedziwszy. Posłał więc virgameńczykom przez komendanta straży ziemskiej, imć Hotteringa, nakaz zadośćuczynienia za wyrządzoną w 1195 roku krzywdę na terytorium Quiquendone.

Władze Virgamen początkowo nie mogły odgadnąć, o co tu chodzi, i komendant straży ziemskiej, pomimo swego urzędowego charakteru, został dość szorstko odprawiony.

Van Tricasse wysłał wówczas jednego z adiutantów generała cukiernika, obywatela Hildeverta Shumana, fabrykanta dropsów, człowieka bardzo stanowczego i energicznego, który nawet dostarczył władzom Virgamen oryginał protokołu pieczołowicie sporządzonego przez Natalisa van Tricassego.

Władze Virgamen wybuchnęły śmiechem i potraktowały adiutanta dokładnie tak samo, jak komendanta straży ziemskiej.

Wówczas burmistrz zwołał wszystkich znaczniejszych ludzi miasta. Zredagowano wyśmienite i ostre pismo w formie ultimatum, gdzie jasno określono casus belli i dano jeden dzień miastu Virgamen, aby mogło naprawić zniewagę wyrządzoną mieszkańcom Quiquendone.

Pismo zostało wysłane i powróciło kilka godzin później, podarte na drobne kawałki, co wywołało nowe obelgi i złorzeczenia. Virgameńczykom znana była od wieków pobłażliwość mieszkańców Quiquendone i dlatego pozwolili sobie śmiać się z nich, z ich zażalenia, casus belli i z ich ultimatum.

Nie pozostawało więc nic innego do zrobienia jak wyprowadzić armię, wznieść modły do boga wojny i, naśladując metody Prusaków, rzucić się na virgameńczyków zanim ci zdążą przygotować się do obrony.

Tak właśnie zdecydowała rada miejska na swym nadzwyczajnym posiedzeniu, gdzie krzyki, łajania, groźne gesty krzyżowały się z bezprzykładną gwałtownością. Zgromadzenie wariatów, zebranie szaleńców, klub opętańców nie byłyby hałaśliwsze.

Jak tylko została ogłoszona deklaracja wojny, generał Jean Orbideck zebrał swe wojsko, to jest dwa tysiące trzystu dziewięćdziesięciu trzech wojowników, wybranych z liczby dwóch tysięcy trzystu dziewięćdziesięciu trzech dusz. Kobiety, dzieci i starcy zostali włączeni do armii czynnej. Wszystkie przedmioty krojące i tłukące stały się bronią. W mieście zarekwirowano wszystkie strzelby. Znaleziono ich zaledwie pięć, z czego dwie bez kurków, i przydzielono je straży przedniej. Artyleria składała się ze starej zamkowej śmigownicy, zdobytej w 1339 roku przy ataku na Quesnoy. Była to jedna z tych pierwszych armat, o których wzmiankują kroniki historyczne i z której nie strzelano od pięciu wieków. Zresztą nie było pocisków, którymi można by ją nabić, na wielkie szczęście dla obsługujących tę wspomnianą machinę. Jakakolwiek by ona nie była i tak mogła zaimponować nieprzyjacielowi. Jeśli chodzi o broń białą, to ta została zabrana zarówno z muzeum starożytności – a były to krzemienne siekiery, nadziaki, maczugi, topory frankońskie, oszczepy, obusieczne topory, halabardy, pałasze, rapiery i tym podobne – jak i z tych szczególnych arsenałów, znanych na ogół pod nazwą kredensów czy kuchni. Odwaga, słuszność sprawy, nienawiść do wroga i żądza zemsty musiały zrekompensować brak bardziej doskonałej broni i zastąpić – przynajmniej taką miano nadzieję – nowoczesne kartaczownice i działa odtylcowe.

Dokonano przeglądu wojska. Na apelu nie brakowało żadnego z obywateli. Generał Orbideck, nie potrafiąc utrzymać się na koniu, który był zwierzęciem bardzo złośliwym, trzy razy spadł z niego przed frontem armii, lecz pozbierał się i nie odniósł żadnej rany, co uznano za pomyślną wróżbę. Burmistrz, radny, komisarz cywilny, przewodniczący sądu, poborca, bankier, rektor, a także wszystkie inne znakomitości miasta maszerowali na przedzie pochodu. Matki, siostry i córki nie wylały ani jednej łzy, a wręcz popychały swoich mężów, ojców i braci do walki i postępowały nawet za nimi, tworząc ariergardę71, pod dowództwem odważnej madame van Tricasse.

Rozległ się głos trąbki miejskiego herolda, Jeana Mistrola. Na ten sygnał armia ruszyła z miejsca, opuściła plac i, wydając dzikie okrzyki, skierowała się do bramy Audenarde.

W chwili, gdy czoło kolumny miało przekroczyć mury miasta, jakiś człowiek wybiegł na jej spotkanie.

– Zatrzymajcie się! Wstrzymajcie się, szaleńcy! – krzyknął. – Powstrzymajcie swoje zapędy! Pozwólcie mi zakręcić kran! Wy nie jesteście wcale spragnieni krwi! Przecież jesteście porządnymi mieszczuchami, łagodnymi i spokojnymi! Jeżeli jesteście tak rozgorączkowani, to jest to wyłącznie wina mego pana, doktora Oxa! To przez ten eksperyment! Pod pretekstem oświetlenia waszego miasta gazem tlenowodorowym, napełnił on …

Pomocnik – bowiem to był on – nie panował nad sobą. Nie zdążył jednak dokończyć zdania, ponieważ w chwili, gdy z jego ust miała wydostać się tajemnica doktora, sam Ox, we własnej osobie, z niesamowitą wściekłością rzucił się na nieszczęsnego Ygene’a i uderzeniem pięści zamknął mu usta.

Rozpoczęła się bitwa. Burmistrz, radny i urzędnicy, którzy zatrzymali się na widok Ygene’a, uniesieni z kolei ogarniającym ich popędem, rzucili się na dwóch cudzoziemców, nie chcąc wysłuchać ani jednego, ani też drugiego. Doktor Ox i jego pomocnik, poszarpani i pobici, mieli z rozkazu van Tricassego zostać zawleczeni do więzienia, gdy…

XV

 W którym wybucha zakończenie.

dy wtem rozległ się huk straszliwej eksplozji. Cała atmosfera otaczająca Quiquendone wyglądała jakby została ogarnięta pożarem. Potężny płomień z fenomenalną żywością wystrzelił jak meteor aż pod samo niebo. Gdyby to stało się w nocy, zapewne łuna byłaby widoczna z odległości dziesięciu mil francuskich.

ox18.jpg (179748 bytes)

Całe wojsko Quiquendone, jak jakaś armia kapucynów, zostało rzucone na ziemię… Na szczęście nie było żadnych ofiar. Zaledwie kilka zadrapań i lekkich skaleczeń, ot wszystko. Cukiernik, który w tym momencie jakimś cudem nie zleciał z konia, osmalił sobie tylko piórko od kapelusza i wyszedł z tego bez żadnego szwanku.

Cóż takiego się stało?

Jak się wkrótce dowiedziano – rzecz bardzo prosta: wyleciała w powietrze fabryka gazu. W czasie nieobecności doktora i jego pomocnika popełniono tam prawdopodobnie jakieś niewybaczalne głupstwo. Nie domyślano się, w jaki sposób i dlaczego zamontowano połączenie pomiędzy rezerwuarem zawierającym tlen i drugim zbiornikiem, w którym znajdował się wodór. Z połączenia tych dwóch gazów powstała mieszanina wybuchowa, pod którą przez nieuwagę czy pomyłkę podłożono ogień.

To zdarzenie zmieniło wszystko, lecz, zanim armia podniosła się z ziemi, doktor Ox i jego pomocnik Ygene zniknęli…

 

XVI

W którym czytelnik widzi, że słusznie przewidywał takie zakończenie, mimo całej przezorności autora.

o wybuchu Quiquendone natychmiast stało się z powrotem miastem spokojnym, flegmatycznym, flamandzkim, takim, jakim było niegdyś.

Po eksplozji, która zresztą nie wywołała jakichś specjalnych emocji, każdy z mieszkańców, nie wiedząc dlaczego, machinalnie udał się w kierunku swego domu: burmistrz oparty na ramieniu radnego, adwokat Schut na ramieniu doktora Custosa, Frantz Niklausse na ramieniu swego rywala, Simona Collaerta, każdy spokojnie, bez hałasu, nie mając nawet pojęcia o tym, co zaszło, zapomniawszy o Virgamen i o zemście. Generał powrócił do robienia swych konfitur, a jego adiutant do swoich dropsów.

Wszystko powróciło do dawnego spokoju i do zwyczajnego życia: ludzie i zwierzęta, zwierzęta i rośliny, nawet wieża przy bramie Audenarde, którą eksplozja – te eksplozje są niekiedy doprawdy zdumiewające – którą eksplozja wyprostowała!

I od tego czasu już nigdy w miasteczku Quiquendone nikt nie podnosił głosu i żadna sprzeczka nie miała miejsca. Tym bardziej nie było mowy o polityce, klubach, procesach czy strażnikach miejskich! Posada komisarza Passaufa znowu stawała się synekurą i jeżeli nie zmniejszono mu jego uposażenia, to tylko dlatego, że burmistrz i radny nie mogli się zdecydować, by podjąć w tym względzie jakąś decyzję. Tym sposobem, wcale nie zdając sobie z tego sprawy, przedłużali marzenia niepocieszonej Tatanemance.

Jeśli chodzi o rywala Frantza, to ten wspaniałomyślnie wyrzekł się pięknej Suzel na korzyść jej ukochanego, który tak bardzo się spieszył, iż poślubił ją pięć lub sześć lat po zaistniałych wypadkach.

Co się tyczy pani van Tricasse, to umarła dziesięć lat później, w pożądanym terminie. Burmistrz ożenił się ze swoją kuzynką, Pelagie van Tricasse, będącą w doskonałej kondycji… dla szczęśliwego śmiertelnika, który miał po nim nastąpić.

 

XVII

W którym wyjaśnia się teoria doktora Oxa.

óż więc zrobił ten tajemniczy doktor Ox? Oryginalny eksperyment i nic ponadto.

Po ułożeniu rur gazowych napełnił je czystym tlenem, nigdy nie dostarczając ani jednego atomu wodoru do budynków publicznych, potem domów prywatnych i w końcu na ulice miasta Quiquendone.

Ten gaz, bez smaku i bez zapachu, wypuszczony w wielkich ilościach do atmosfery powoduje, kiedy jest wdychany, bardzo poważne zaburzenia organizmu. Żyjąc w środowisku nasyconym tlenem, jest się podnieconym, nadmiernie rozdrażnionym, wręcz spalanym!

Wystarczy jednak powrócić do zwykłej atmosfery, aby wszystko znów było po dawnemu, co widać było na przykładzie burmistrza i radnego, gdy na szczycie wieży znaleźli się w powietrzu zdatnym do oddychania, bowiem tlen z powodu swego ciężaru utrzymuje się tylko w niższych warstwach.

Jednak, przebywając w takich warunkach, oddychając ciągle tym gazem, który fizjologicznie zmienia zarówno ciało jak i duszę, szybko się umiera, jak ci szaleńcy, nadmiernie korzystający z życia!

Szczęśliwie zatem złożyło się dla mieszkańców Quiquendone, że opatrznościowa eksplozja, niszcząc fabrykę doktora Oxa, zakończyła ten niebezpieczny eksperyment.

Podsumowując i zarazem kończąc, należy zadać sobie pytanie, czy cnota, odwaga, talent, rozum, wyobraźnia – wszystkie te zalety i zdolności – byłyby jedynie kwestią tlenową?

Taka była teoria doktora Oxa. Są jednak powody, aby jej zupełnie nie przyjmować, i jeśli chodzi o nas, to odrzucamy ją z każdego punktu widzenia, pomimo niesamowitego doświadczenia, którego teatrem stało się wielce szacowne miasto Quiquendone.

Koniec

 

Przypisy

1 Flandria – średniowieczne księstwo w pd.-zach. części Niderlandów, którego tereny leżą obecnie na terenach Francji, Belgii i Holandii. Flandria, jako księstwo, zniknęła z map po Rewolucji Francuskiej. W nazwie pozostały po niej prowincje belgijskie: Flandria Wschodnia (gdzie dzieje się akcja opowiadania) i Flandria Zachodnia.

2 Quiquendone – w bardzo dowolnym tłumaczeniu „oddane komukolwiek”.

3 Audenarde – francuska nazwa miasta Oudenaarde.

4 Właściwie odległość między Brugią a Audenarde wynosi w linii prostej przeszło pięćdziesiąt kilometrów.

5 Tournai – miasto w Belgii, nad Skaldą, w prowincji Hainaut (zach. Belgia); stolica celtycko-germańskiego plemienia Nerwiów, rzymskie Tornacum a. Turris Nerviorum, pierwsza rezydencja Merowingów; słynne z wielu średniowiecznych zabytków, w tym gotyckiego mostu.

6 Escaut (fran.), Skalda – rzeka o długości 430 km, mająca źródła we Francji a uchodząca do morza w Holandii.

7 hrabia Baldwin – Baldwin I Flandryjski, przywódca IV krucjaty, pierwszy cesarz Konstantynopola (1172-1205); pokonany w bitwie pod Adrianopolis przez Bułgarów, został pojmany i ścięty.

8 stopa – miara długości, równa 0,3048 m.

9 stadhouder (hol.) – w Niderlandach od końca XV wieku przedstawiciel króla hiszpańskiego, później najwyższy urzędnik w poszczególnych prowincjach.

10 Wilhelm de Nassau – Wilhelm I Orański zwany Milczącym, hrabia Nassau, 1533-84, książę Oranii od 1544, dziedzic wielkich posiadłości, stadhouder (namiestnik) Holandii, w 1555 stanął na czele opozycji wraz z Egmontem i Hoornem; przywódca Niderlandów w wojnie o niepodległość przeciw Hiszpanii. Bohater narodowy Holandii.

11 Święty Magloire (?-596) – święty czczony w Bretanii, następca świętego Samsona z Dol.

12 Quentin Metsys (także Massys, Matsys (1465-1530) – flamandzki malarz, początkowo kowal, działał w Leuven i od 1491 w Antwerpii; inspiracje czerpał ze sztuki włoskiego renesansu, zwłaszcza malarstwa Leonarda da Vinci.

13 Karol Zuchwały (1433-1477) – ostatni władca Burgundii.

14 Adolphe Joanne (1813-1881) – francuski geograf i podróżnik, autor przewodników.

15 Hemling (właśc. Memling) Hans (1440-1494) – malarz niderlandzki, pracował w Brugii.

16 Gwidon z Dampierre (1225-1305) – hrabia Flandrii, syn Małgorzaty.

17 Rudolf I o przydomku Habsburski (1218-1291) – król niemiecki od 1273 roku.

18 Tatanémance – w bardzo dowolnym tłumaczeniu „ciotka urodzona na wsi”.

19 ne quid nimis (łac.) – wszystkiego w miarę (z Terencjusza Dziewczyna z Andros)

20 Jeannot – postać legendarna; wieśniak, który bardzo dbał o swój nóż, wymieniając w nim na przemian ostrze i rękojeść, dzięki czemu zachowywał owo narzędzie nieustannie w dobrym stanie. Stąd frazeologizm ‘nóż Jeannota’.

21 Harpokrat (Harpokrates), nazwa nadana przez Greków Horusowi-dziecku, przedstawiany był jako nagi chłopiec z warkoczykiem na wygolonej głowie (charakterystyczne uczesanie dzieci egipskich) i z palcem w ustach (w późnej starożytności i nowożytnych czasach mylnie nazywano przez to Harpokratesa „bóstwem milczenia”); Horus – bóg egipski, syn Izydy i Ozyrysa, wróg Seta.

22 Passauf – nazwisko to można by przetłumaczyć dosłownie z języka niemieckiego jako ‘Uważaj’ (pass auf).

23 John Davy (1780-1868) – brytyjski doktor wojskowy, fizjolog, anatom i chemik amator, brat Humphry’ego.; John Dalton (1766-1844), brytyjski fizyk i chemik; badając rozpuszczalność gazów w cieczach oraz właściwości mieszanin gazów z parą wodną 1803 odkrył prawo ciśnień cząstkowych; opisał daltonizm, na który sam cierpiał; prowadził także badania meteorologiczne.; John Bostock Młodszy (1773-1846) – angielski fizyk i chemik.; R. Menzies (1754-1842) – szkocki fizyk, przyrodnik, lekarz.; Edmund Godwin, właśc. Edmund  Goodwyn (1756-1829) – fizyk angielski.; Karl von Vierordt (1817-1884) – niemiecki profesor fizjologii na uniwersytecie w Tybindze, zajmował się krążeniem krwi, skonstruował pierwszy sfigmograf – przyrząd do badania tętna.

24 Ernest Teodor Amadeusz Hoffmann (1776-1822) – niemiecki pisarz i kompozytor, autor bajek Dziadek do orzechów i Mysi król. Ożenił się z Polką Michaliną Trzcińską i przez kilka lat mieszkał w Płocku.

25 Doktor Ox i asystent Ygène – połączenie dwóch nazwisk daje francuski wyraz oxygène, czyli po polsku ‘tlen’. W j. francuskim znaczy to dosłownie ‘tworzący kwas’, dlatego też w Polsce, do końca XIX wieku tlen nazywano kwasorodem.

26 in anima vili (łac.) – (eksperyment) na lichej istocie, na zwierzęciu.

27 gazometr – tu: w znaczeniu aparatury rozdzielającej gaz świetlny do różnych miejsc za pomocą rur.

28 …będącego zwykłym węglowodorem – jest to tzw. gaz koksowniczy, składający się głównie z wodoru, metanu i tlenku węgla.

29 Tessie du Motay, właśc. Cyprien Tessie du Motay (1819-1880) – francuski chemik.

30 Wilhelm Teodor Casselmann (1820-1872)

31 passibus aequis (łac.) – równym krokiem, zgodnie.

32 kanwa – sztywna tkanina siatkowa z grubych nici, używana jako podkład do wyszywania włóczką lub jedwabiem.

33 andante (muz.) – tempo umiarkowane, wolniejsze niż allegretto, szybsze niż adagio.

34 allegro (muz.) – żywe, szybkie tempo (szybsze niż allegretto, a wolniejsze niż presto).

35 vivace (muz.) – określenie wykonawcze: żywo, z temperamentem, w szybkim tempie; stosowane często w połączeniu z innym określeniem, np. allegro vivace.

36 rulada – szybki pasaż w muzyce wokalnej.

37 Giacomo Meyerbeer (1791-1864) – działał głównie w Paryżu, przedstawiciel tzw. opery heroicznej; gł. dzieła: Robert Diabeł, Hugonoci, Prorok, Afrykanka.

38 stretta – znaczne przyspieszenie ruchu w końcowej części kompozycji.

39 crescendo (muz.) – narastając, coraz głośniej.

40 stringendo (muz.) – przyspieszając.

41 sforzando (muz.) – nasilając, akcentując.

42 piu (muz.) – więcej, bardziej, określenie wykonawcze stosowane przy oznaczaniu tempa.

43 proscenium – odsłonięta część sceny przed kurtyną, wysunięta nieco w stronę widowni; przedscenie.

44 appassionato (muz.) – określenie wykonawcze: namiętnie, z wielkim uczuciem, z pasją.

45 recytatyw (muz.) – śpiew zbliżony do deklamacji, służący w muzyce dramatycznej do prezentacji akcji scenicznej, zwykle poprzedzający arię.

46 cantabile (muz.) – określenie wykonawcze: śpiewnie.

47 pomposo (muz.) – pompatycznie.

48 furioso (muz.) – szaleńczo, z gniewem.

49 Jacques Offenbach (1819-1890) – kompozytor francuski, twórca około 90 operetek, m.in.: Orfeusz w Piekle, Piękna Helena, Opowieści Hoffmanna.

50 amoroso (muz.) – miłośnie.

51 ut – nazwa dźwięku do, stosowana do 1650 roku.

52 allegro con moto (muz.) – szybko, ruchliwie.

53 prestissimo (muz.) – bardzo szybko, jak najszybciej.

54 prunela – cienka, mocna tkanina jedwabna o splocie atłasowym, używana do wyrobu obuwia tekstylnego, na obicia mebli.

55 menuet – francuski taniec ludowy i dworski, w takcie 3/4, tempie wolnym, rozpowszechniony głównie w XVII-XVIII w.

56 saltarello – skoczny, szybki taniec włoski utrzymany w takcie trójmiarowym, rozpowszechniony w XVI w.

57 pastourelle – jedna z pięciu figur w kadrylu.

58 Edyp – syn króla Teb, Lajosa i Jokasty, znał odpowiedź na pytanie zadawane przez sfinksa.

59 syleni – mit. gr. bóstwa przyrody, pokrewne satyrom; wyobrażane na ogół w postaci półkoni-półludzi, brodate, z końskimi uszami; stali towarzysze Dionizosa, za którego wychowawcę uchodził mądry, stary Sylen; przedstawiano go jako opasłego starca, zwykle na grzbiecie osła i z kielichem wina w ręce.

60 karbunkuł – kamień szlachetny barwy czerwonej, np. rubin, granat, od łac. „węgielek”.

61 Wolny Strzelec – opera Carla Marii Webera.

62 księgosusz – zaraźliwa choroba wirusowa przewodu pokarmowego przeżuwaczy, gł. bydła.

63 linia – tu: dziesiąta część cala.

64 Nicolas Poussin (1593-1665) – malarz francuski, przedstawiciel klasycyzmu; właściwie obraz nosi nazwy: Jesień/ Grono (winogrono) z Kanaan / Grono z Ziemi Obiecanej i znajduje się w Luwrze.

65 rudzik, raszka (Erithacus rubecula) – ptak z rodziny drozdowatych.

66 gryf – w mitologii starożytnej: skrzydlaty lew z głową orła, opiekun skarbów Apollina.

67 casus belli (łac.) – fakt, zdarzenie lub sytuacja stanowiące powód rzeczywisty lub pozorny rozpoczęcia działań wojennych.

68 arkadia – kraina wszelkiej szczęśliwości, raj ziemski; od Arkadii, krainy na półwyspie Peloponeskim.

69 kobza – ludowy instrument muzyczny o kilku strunach, typu lutni, używany w Europie w średniowieczu, w Polsce popularny zwłaszcza w XVI i XVII w., obecnie rozpowszechniony w Rumunii i na Ukrainie; w Polsce mylnie kobzą nazywane są dudy.

70 Szymon Słupnik – Symeon Stylita, święty (ok. 390–459), asceta wczesnochrześcijański, początkowo wiódł życie anachorety w pn. Syrii, następnie został stylitą, spędzając resztę życia na szczycie słupa o wys. 20 m; zapoczątkował nowy styl uprawiania ascezy, naśladowany później przez wielu ascetów (słupnicy).

71 ariergarda – straż tylna.