Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział XXXI - XXXIII)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

plymia_01.jpg (31496 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

(na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

Rozdział I

iemia, ukazująca się w chwili, gdy morze zamykało się nad ciałem biednego majtka, była żółta i prawie płaska. Ta linia wzgórz, niezbyt wysokich, to Long Island, długa wyspa, piaszczysta ławica, ożywiona roślinnością pokrywającą brzegi amerykańskie od miejscowości Montank do Brooklynu, będącego uzupełnieniem Nowego Jorku. Liczne statki kabotażowe171 uwijały się koło tej wyspy, pokrytej willami i domkami wypoczynkowymi. Jest to okolica preferowana przez nowojorczyków.

Każdy podróżny powitał ręką tę ziemię, tak upragnioną po zbyt długiej przeprawie, która nie była pozbawiona przykrych wypadków. Wszystkie lornetki skierowane były na ten pierwszy okaz lądu amerykańskiego, a każdy spoglądał na niego innymi oczami, poprzez swe smutki lub nadzieje. Jankesi witali w nim swoją ojczyznę. Południowcy172 z pewną pogardą patrzyli na tę ziemię Północy, z pogardą zwyciężonego dla zwycięzcy. Kanadyjczycy przypatrywali się jej jako ludzie, którym wystarczy zrobić jeden krok, by zostać obywatelami Unii. Kalifornijczycy przebywali myślą wszystkie te równiny Far Westu i przekraczali Góry Skaliste, stawiając już nogę na swych niewyczerpanych placerach.173 Mormoni z podniesioną głową i pogardą na ustach zaledwie rzucili okiem na te wybrzeża, wpatrując się dalej, w swoją niedostępną pustynię, swoje Słone Jezioro i Miasto Świętych. Co do młodych narzeczonych, to dla nich ten kawałek lądu był ziemią obiecaną.

Niebo tymczasem poczęło chmurzyć się coraz bardziej. Cały horyzont z południowej strony był prawie czarny. Wielkie chmury podchodziły do zenitu. Ciężkość powietrza wzrastała. Duszące gorąco przytłaczało, jak gdyby lipcowe słońce stało nad głową. Czyż jeszcze nie skończyliśmy z przygodami tej nie skończonej przeprawy?

– Chciałby pan, abym pana wprawił w zdumienie? – zapytał doktor Pitferge, spotkawszy się ze mną na pomoście.

– Niech mnie pan wprawi.

– Oto, będziemy mieli burzę; być może nawałnica zerwie się jeszcze nim dzień się skończy.

– Burza w kwietniu! – krzyknąłem.

Great Eastern drwi sobie z pór roku – odparł Dean Pitferge, wzruszając ramionami – jest to burza specjalnie dla niego przygotowana. Niech się pan przypatrzy tym chmurom o złych minach, zasłaniających niebo. Podobne są do zwierząt z dawnych epok geologicznych, które wkrótce poczną się pożerać.

– Przyznaję – powiedziałem – że horyzont wygląda złowieszczo; gdyby to było o trzy miesiące później, podzieliłbym pańskie zdanie, mój drogi doktorze, ale dziś – nie.

– A ja powtarzam panu – odparł Dean Pitferge, ożywiając się – że nim kilka godzin upłynie, wybuchnie burza. Ja czuję to, jak barometr. Niech pan patrzy jak obłoki gromadzą się w górze. Jak te cirrusy,174 jak te „kocie ogony” zlewają się w jedną chmurę i jak te gęste pierścienie ściskają horyzont. Wkrótce nastąpi nagłe zgęszczanie się par i w konsekwencji zacznie wytwarzać się elektryczność. Dodatkowo i barometr spadł nagle do siedemset dwudziestu jeden milimetrów i dominującym wiatrem jest południowo-zachodni, jedyny, który sprowadza burzę podczas zimy.

– Spostrzeżenia pańskie mogą być trafne, doktorze – odpowiedziałem jak człowiek nie chcący poddać się – ale czy ktoś kiedyś, w tym wieku i pod taką szerokością geograficzną doświadczył burzy?

– Są, są o tym wzmianki w rocznikach. Łagodne zimy często odznaczają się burzami. Gdyby pan żył w roku 1772 albo choć w 1824, mógłby słyszeć grzmot, w pierwszym przypadku w lutym, a w drugim w grudniu. W roku 1837, w styczniu, piorun uderzył koło Drammen w Norwegii i wyrządził znaczne szkody; ubiegłego roku w lutym, w kanale La Manche, rybackie łodzie z Treport także uszkodził piorun. Gdybym miał czas zajrzeć do statystyk, zadziwiłbym pana.

– Zresztą, doktorze, jeśli pan tego chce, zobaczymy. Pan, przynajmniej, nie obawia się piorunu?

– Ja! – zawołał doktor. – Piorun to mój przyjaciel. Lepiej jeszcze, to mój lekarz.

– Pana lekarz?

– Oczywiście. Jak mnie pan tu widzi, rażony raz byłem piorunem w łóżku, dnia 13 lipca 1867 roku w Kiew, koło Londynu; piorun ten wyleczył mi prawą rękę z paraliżu, który opierał się wszelkim wysiłkom medycyny.

– Żartuje pan?

– Bynajmniej. Jest to leczenie ekonomiczne – leczenie za pomocą elektryczności. O, mój kochany panie, jest wiele innych faktów, najautentyczniejszych, które dowodzą, że piorun jest zręczniejszy od najbardziej uczonych lekarzy i że interwencja jego jest prawdziwie cudowna w najtrudniejszych przypadkach.

– Być może – odpowiedziałem – ale ja zawsze mam mało zaufania do tego lekarza i nigdy z własnej woli nie wzywałbym go na konsylium.

– Ponieważ nie widział go pan przy pracy. Niech pan posłucha, jeden przykład przychodzi mi na myśl. W roku 1817, w stanie Connecticut, jeden wieśniak, cierpiący na astmę, uznaną za niewyleczalną, został na polu rażony piorunem i najzupełniej wyzdrowiał. To był piorun piersiowy, ot co!

Doktor był zdolny zmienić piorun w pigułki.

– Śmiej się, niedowiarku, śmiej! – powiedział. – Zupełnie nie zna się pan ani na pogodzie ani na medycynie!

Rozdział XXXII

 

ean Pitferge odszedł. Pozostałem na pokładzie, wpatrując się jak burza narasta. Fabian był jeszcze zamknięty w swej kajucie, Corsican razem z nim. Niewątpliwie Fabian wydawał pewne dyspozycje na wypadek nieszczęścia.

plymia_22.jpg (31268 bytes)

Przypomniałem sobie, że ma siostrę w Nowym Jorku i zadrżałem na myśl że, być może, będziemy musieli donieść jej o śmierci tak oczekiwanego brata… Chciałem widzieć się z Fabianem, ale uznałem, iż lepiej zrobię, nie przeszkadzając ani jemu, ani kapitanowi Corsicanowi.

O godzinie czwartej dostrzegliśmy ląd, rozciągający się przy Long Island. Była to wysepka Fire Island. W środku jej wznosiła się latarnia morska, oświetlająca to miejsce. W jednej chwili pasażerowie zapełnili nadbudówki i mostki. Wszystkie spojrzenia skierowały się ku brzegowi, odległemu od nas może o sześć mil, w kierunku północnym. Wyglądano chwili, w której przybycie pilota ureguluje wielką sprawę puli. Łatwo zrozumieć, że posiadacze kwadransów nocnych – i ja do nich należałem – zrzekli się wszelkich pretensji i że kwadranse dzienne, wyjąwszy te, które nastąpią między czwartą a szóstą godziną, nie miały również żadnych szans. Pilot przybędzie na pokład przed nocą i cała sprawa zakończy się. Cały interes zatem skoncentrował się na siedmiu czy ośmiu osobach, którym los przydzielił najbliższe kwadranse. Korzystano z tego by z ogromną zawziętością sprzedawać, kupować, odsprzedawać ich szanse. Powiedziałbyś, że znajdujesz się w Royal Exchange175 w Londynie.

plymia_23.jpg (29079 bytes)

Szesnaście minut po czwartej zasygnalizowano z prawej burty mały szkuner płynący prosto w kierunku parowca. Nie było żadnej wątpliwości, że to pilot. Powinien znaleźć się na pokładzie najdalej za czternaście lub piętnaście minut. Zawrzała więc walka między drugim a trzecim kwadransem, licząc między czwartą a piątą godziną wieczorem. Natychmiast powstały szalone zakłady, jeśli idzie o osobę pilota, które tu najwierniej przytaczam:

– Dziesięć dolarów, że pilot jest żonaty!

– Dwadzieścia dolarów, że jest wdowcem.

– Trzydzieści dolarów, że nosi wąsy.

– Pięćdziesiąt dolarów, że ma rude faworyty.

– Sześćdziesiąt dolarów, że ma brodawkę na nosie.

– Sto dolarów, że najpierw postawi prawą nogę na pokładzie.

– Będzie palił.

– Będzie miał fajkę w ustach.

– Nie, cygaro!

– Nie! Tak! Nie!…

I dwadzieścia innych zakładów, tak samo niedorzecznych, które jednak znajdowały jeszcze niedorzeczniejszych zakładających się.

Tymczasem mały szkuner, z napiętymi żaglami, płynący prawym halsem,176 wyraźnie przybliżył się do parowca. Już można było rozpoznać pełne wdzięku kształty, wysoko podniesiony dziób i wysmukłość, czyniące go podobnym do spacerowego jachtu. Śliczne i solidnie budowane są te łodzie pilotów, mające pięćdziesiąt do sześćdziesiąt ton, dzielnie trzymające się na morzu i sunące po falach jak mewy. Na takich jachtach można by odbyć podróż na około świata, a nie dorównały by im nawet karawele177 Magellana. Ten statek, z gracją pochylony, płynął pod wszystkimi żaglami, pomimo iż wiatr wzmagał się. Białe żagle pięknie rysowały się na tle czarnego nieba. Morze pieniło się pod jego dziobnicą. Zbliżywszy się na dwa kable od parowca zatrzymał się nagle. Spuszczono łódkę na wodę. Kapitan Anderson kazał również zastopować i po raz pierwszy od czternastu dni koła i śruba zatrzymały się. Pilot wszedł do łódki. Czterej majtkowie powiosłowali w kierunku parowca. Rzucono sznurową drabinę na bok olbrzyma i przy niej zatrzymała się ta łupina pilota. Ten chwycił za drabinę, zręcznie się po niej wspiął i skoczył na pokład.

Powitały go radosne okrzyki wygrywających i narzekania przegrywających. Pula została rozdzielona na podstawie następujących danych:

Pilot był żonaty.

Nie miał brodawki.

Nosił jasne wąsy.

Na pokład skoczył obiema nogami równocześnie.

Wreszcie była godzina czwarta minut trzydzieści sześć w chwili, gdy stawiał nogę na pokładzie Great Eastern.

Posiadacz dwudziestego trzeciego kwadransa wygrywał zatem dziewięćdziesiąt sześć dolarów. Był nim kapitan Corsican, nie myślący nawet o tym niespodziewanym zysku. Wkrótce ukazał się na pokładzie, a gdy mu podano wygraną pulę, poprosił kapitana Andersona, by zachował ją dla wdowy po młodym marynarzu, który tak nieszczęśliwie zginął podczas burzy. Dowódca, nie powiedziawszy ani słowa, uścisnął mu rękę. Jakiś czas później jeden z marynarzy podszedł do kapitana Corsicana i pozdrawiając go, z pewną szorstkością powiedział:

– Panie! Towarzysze moi przysyłają mnie tu bym powiedział, że jest pan zacnym człowiekiem. Wszyscy oni dziękują panu w imieniu biednego Wilsona, który nie może panu podziękować osobiście.

Wzruszony tym kapitan Corsican ścisnął rękę majtka.

Co do pilota, to był to mężczyzna niewielkiego wzrostu, nie wyglądający na marynarza, w kaszkiecie z lakierowanego płótna, czarnych spodniach, ciemnoorzechowym surducie z czerwoną podszewką i z parasolem w ręku. Teraz on był panem na statku.

Wskoczywszy na pokład, przed pójściem na mostek, rzucił wiązkę dzienników, które chciwie rozebrali podróżni. Były to wiadomości z Europy i Ameryki, polityczne i kulturalne ogniwo łączące Great Eastern z dwoma kontynentami.

Rozdział XXXIII

urza już nadchodziła. Walka żywiołów miała się rozpocząć. Gęste sklepienie chmur jednakowej barwy utworzyło się nad nami. Powietrze było jak kosmata wełna. Widocznie natura chciała wykazać prawdziwość przeczucia doktora. Parowiec nieznacznie zwalniał swój bieg. Koła obracały się nie więcej jak trzy lub cztery razy na minutę. Przez otwarte wentyle wylatywały kłęby białej pary. Łańcuchy kotwic były przygotowane. Na gaflu178 bezanmasztu powiewała flaga brytyjska. Kapitan Anderson wydał wszelkie dyspozycje do rzucenia kotwic. Z wysokości tambora przy prawej burcie pilot ręką dawał znaki, jak parowiec ma się kierować w wąskich przejściach. Ale nastąpił już odpływ i Great Eastern nie mógł ominąć ławicy, przecinającej ujście Hudsonu. Trzeba było czekać na otwartym morzu do następnego dnia. Jeszcze jeden dzień!

Kwadrans przed piątą, na rozkaz kapitana, spuszczono kotwice. Łańcuchy poleciały przez kluzy z hałasem podobnym do piorunów. Raz nawet wydawało mi się, że już zaczyna się burza. Gdy ramiona kotwic dotknęły piasku na dnie, parowiec stanął nieruchomy. Najmniejsza fala nie marszczyła morza. Great Eastern stał się wyspą.

W tej chwili trąbka stewarda odezwała się po raz ostatni. Wzywała ona podróżnych na pożegnalny obiad. Stowarzyszenie Dzierżawców ofiarowało szampana swym gościom. Nikogo nie brakowało na apelu. Kwadrans później salony pełne były biesiadników, a pokład pusty.

Jednakże siedem osób musiało pozostawić swe miejsca nie zajęte: dwaj przeciwnicy, o których życiu miał rozstrzygnąć pojedynek, czterej sekundanci i towarzyszący im doktor. Godzina na spotkanie dobrze była wybrana, miejsce walki również. Na pokładzie nie było nikogo. Podróżni poszli do dining-rooms, majtkowie do swego pomieszczenia, oficerowie do własnej swej kantyny. Nie było nawet sternika na rufie, gdyż parowiec stał nieruchomo na kotwicach.

Dziesięć minut po piątej doktor i ja spotkaliśmy się z Fabianem i kapitanem Corsicanem. Nie widziałem Fabiana od ostatniego spotkania w salonie gier. Wydawał mi się smutny, ale nadzwyczaj spokojny. Spotkanie to nie zajmowało go. Myśli jego były gdzie indziej, a wzrok ciągle szukał Ellen. Fabian poprzestał na podaniu mi ręki, nie powiedziawszy ani słowa.

– Czy Harry Drake jeszcze nie przybył? – spytał mnie kapitan Corsican.

– Jeszcze nie – odpowiedziałem.

– Chodźmy na rufę. Tam jest miejsce spotkania.

Fabian, kapitan Corsican i ja minęliśmy wielką nadbudówkę. Niebo ściemniało się coraz więcej. Głuche grzmoty przetaczały się na horyzoncie. Był to jakby ciągły bas, od którego odcinały się żywe okrzyki dolatujące z salonów. Kilka oddalonych błyskawic już rozdzierało gęste sklepienie chmur. Elektryczność wypełniła powietrze.

Dwadzieścia minut po piątej zjawił się Harry Drake i jego dwaj sekundanci. Panowie ci ukłonili się nam i ukłon ten został im dokładnie zwrócony. Drake nie powiedział ani słowa, jednak jego twarz wyrażała źle powstrzymywane zdenerwowanie. Spojrzał na Fabiana wzrokiem pełnym nienawiści. Fabian, oparty o kratownicę, nie dostrzegł nawet tego. Zatopiony był w głębokiej kontemplacji; zdawał się nie myśleć nawet o roli, jaką ma odegrać w tym dramacie.

Następnie kapitan Corsican zwrócił się do Jankesa, jednego ze świadków Drake’a i spytał o szpady, które ten mu pokazał. Były to szpady pojedynkowe, w których garda całkowicie osłania trzymającą je rękę. Corsican wziął je, zgiął, wymierzył i dał jedną do wyboru Jankesowi. Podczas tych przygotowań Harry Drake zrzucił kapelusz, zdjął surdut, rozpiął koszulę i zawinął rękawy. Potem pochwycił szpadę. Przekonałem się wtedy, że był mańkutem. Niewątpliwa przewaga dla niego, przyzwyczajonego walczyć z praworęcznymi.

Fabian nie opuścił jeszcze swego miejsca. Można by powiedzieć, że jego te przygotowania nie dotyczą. Kapitan Corsican podszedł do niego, wziął za rękę i pokazał szpadę. Fabian spojrzał na połyskujące żelazo i zdawało się, że w tej chwili powróciła mu cała pamięć.

Silną ręką ujął szpadę.

– To jest prawda – powiedział. – Przypominam sobie.

Potem stanął przed Harrym Drake’em, który natychmiast zrobił en garde.179 Na tej ciasnej przestrzeni pojedynek był trudny. Ten z dwóch przeciwników, który zostanie przyparty do nadburcia, znajdzie się w bardzo trudnym położeniu. Trzeba było, że tak powiemy, bić się w jednym miejscu.

– Zaczynajcie panowie – rzucił kapitan Corsican.

Szpady skrzyżowały się natychmiast. Z pierwszego starcia się żelaza, kilku szybkich une-deux,180 różnych zasłon i ripost tac-au-tac181 przekonałem się, że Fabian i Drake byli prawie jednakowo silni. Fabianowi dobrze wróżyłem: był zimny, był panem siebie, bez gniewu, prawie obojętny na walkę i niewątpliwie mniej zdenerwowany od swoich sekundantów. Harry Drake, przeciwnie, spoglądał na niego rozpłomienionym wzrokiem, pomiędzy na pół otwartymi ustami pokazywały się zęby; głowę wcisnął między ramiona, a rysy twarzy wyrażały gwałtowną nienawiść, nie pozwalającą mu zachować całej zimnej krwi. Przyszedł po to, by zabić – i starał się zabić.

Po pierwszym starciu, które trwało kilka minut, opuszczono szpady. Żaden z przeciwników nie był trafiony. Lekkie tylko zarysowanie dostrzec można było na rękawie Fabiana. Drake i on odpoczywali; Drake obcierał sobie pot, zalewający jego twarz.

A burza szalała w tej chwili z całą gwałtownością. Huk grzmotów nie ustawał; od czasu do czasu rozlegał się straszliwy trzask. Elektryczność wzrastała z taką intensywnością, że szpady były otoczone pióropuszami wyładowań jak piorunochrony pośród chmur burzowych.

Po kilku chwilach wypoczynku, kapitan Corsican dał znowu znak do rozpoczęcia. Fabian i Drake stanęli en garde.

To starcie było bardziej zajmujące niż pierwsze. Fabian bronił się ze zdumiewającym spokojem, Drake wściekle atakował. Kilkakrotnie, po gwałtownym ciosie, oczekiwałem riposty Fabiana, czego jednak wcale nie próbował zrobić.

W pewnej chwili, po wyminięciu w tercji,182 Drake wykonał wypad. Sądziłem, że Fabian będzie raniony w otwartą pierś. Lecz on zerwał się i na ten cios zadany bardzo nisko, wykonał kwintę183 i zadał szybki cios po szpadzie Harry’ego. Ten uwolnił się, zasłaniając się szybkim półkolem, podczas gdy nad naszymi głowami błyskawice rozdzierały niebiosa.

Fabian miał dobrą okazję do natarcia. Ale nie uczynił tego. Czekał, zostawiając swemu przeciwnikowi czas na dojście do siebie. Przyznam się, ta wspaniałomyślność nie była w moim guście. Harry Drake nie należał do tych ludzi, których można oszczędzać.

Wtem, Fabian opuścił swą szpadę; nic nie mogło wyjaśnić tej dziwnej nonszalancji. Czy otrzymał śmiertelną ranę, której nie podejrzewaliśmy? Cała krew spłynęła mi do serca.

Tymczasem spojrzenie Fabiana wykazywało szczególne ożywienie.

– Broń się pan! – ryknął Drake, uniósłszy się na nogach jak tygrys, gotów rzucić się na swego przeciwnika.

Sądziłem, że to już będzie koniec dla rozbrojonego Fabiana. Corsican już miał rzucić się między niego a jego przeciwnika, by nie dopuścić do zadania ciosu człowiekowi bezbronnemu… Ale Harry Drake, osłupiały, także pozostał nieruchomy.

Odwróciłem się. Do walczących zbliżała się z wyciągniętymi rękami Ellen, blada jak śmierć. Fabian nie poruszył się, urzeczony tym zjawiskiem.

plymia_24.jpg (26902 bytes)

Ty! ty! – zawołał Harry Drake, zwracając się do Ellen. – Ty tutaj?

Podniesiona szpada, skierowana ku górze, drżała mu w ręku. Można by powiedzieć, że to miecz Archanioła Michała184 w dłoni szatana.

Wtem oślepiająca błyskawica, gwałtowne światło zalało całą rufę okrętu. Zostałem prawie przewrócony i jakby odurzony. Błyskawica i grzmot zlały się w jedno. Rozszedł się odór siarki. Uczyniwszy wielki wysiłek, odzyskałem wreszcie zmysły. Byłem na klęczkach. Wstałem. Spojrzałem. Ellen wsparta była na Fabianie. Harry Drake, jak skamieniały, pozostał w tej samej pozycji ale twarz jego była czarna!

Czyżby ten nieszczęśnik, sprowadziwszy błyskawicę na koniec swej szpady, rażony został piorunem?

Ellen opuściła Fabiana i zbliżyła się do Harry’ego Drake’a ze wzrokiem pełnym niebiańskiego współczucia. Położyła mu rękę na ramieniu… Lekkie to dotknięcie wystarczyło do naruszenia równowagi. Ciało Harry’ego upadło zaraz jak bezwładna masa.

Ellen pochyliła się nad trupem, podczas gdy my cofaliśmy się przerażeni. Nędznik Harry nie żył.

– Rażony piorunem! – powiedział doktor, ściskając moje ramię. – Rażony piorunem! Ach, nie chciał pan wierzyć w interwencję pioruna!

Czy rzeczywiście Harry’ego Drake’a zabił piorun, jak utrzymywał Dean Pitferge, czy też raczej pękło mu jedno naczynie w piersiach, jak twierdził dużo później lekarz okrętowy? Nie wiem. Tak czy inaczej, mieliśmy przed oczami tylko trupa.

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy

171 statek kabotażowy - statek przewożący towary na wodach przybrzeżnych, kabotażowiec.

172 Południowcy (Secesjoniści) - nazwa mieszkańców stanów południowych USA.

173 placer - złoże okruchowe (odniesienie do bogatych złóż okruchowych złota, szeroko eksploatowanych wówczas w Kalifornii).

174 cirrus - chmura pierzasta.

175 Royal Exchange - nazwa budynku, w którym mieści się giełda londyńska.

176 płynący prawym halsem - płynący w ten sposób, że wiatr wieje mu w prawą burtę.

177 karawela - statek żaglowy z XV-XVI wieku, trzymasztowy, uzbrojony w kilka dział, odznaczający się szczególnie mocną budową.

178 gafel - ukośne drzewce, wsparte jednym końcem o maszt.

179 en garde (fr.) - w szermierce: przyjąć postawę szermierczą.

180 un-deux (fr.) - raz-dwa.

181 tac-au-tac (fr.) - szybka odpowiedź, odcięcie się.

182 tercja - w szermierce: pozycja obronna, chroniąca bok przed ciosem.

183 kwinta - w szermierce: pozycja obronna, osłaniająca górne pola trafień, uzyskiwana przez półkolisty ruch bronią ku górze.

184 Archanioł Michał - jeden z czterech głównych aniołów, wojownik, przeciwnik szatana.