Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział IV - VI)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

plymia_01.jpg (31496 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

(na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

Rozdział IV

abian opuścił mnie, aby dopilnować swego urządzenia się w kajucie numer 73, znajdującej się w jednym ciągu z wielkim salonem; numer ten miał wypisany na swoim bilecie. W tej chwili olbrzymie kłęby dymu buchały z otworów wielkich kominów parowca. Rozpoczęło się drżenie kadłubów kotłów aż do czeluści statku. Para z ogłuszającym świstem wylatywała z rur wydechowych i drobniutkim deszczem spadała na pokład. Kilka hałaśliwych wstrząsów oznaczało, że próbowano maszyny. Inżynier uzyskał potrzebne ciśnienie. Mogliśmy odpływać.

Najpierw należało podnieść kotwicę. Przypływ trwał jeszcze i Great Eastern, swym przodem do niego zwrócony, całkowicie był gotowy do spłynięcia w dół rzeki. Kapitan Anderson musiał wybrać tę chwilę do wypłynięcia, ponieważ długość Great Eastern nie pozwalała mu robić zwrotów na rzece Mersey. Nie pociągany odpływem, ale przeciwnie, odpychany przez szybki przypływ, swobodniej mógł wyminąć liczne statki, krążące po rzece. Najmniejsze dotknięcie się do tego olbrzyma byłoby dla nich nieszczęściem.

Podniesienie kotwicy w takich warunkach wymagało sporych wysiłków. Rzeczywiście, parowiec naciskany prądem, miał naciągnięte łańcuchy, na których był zakotwiczony. Dodatkowo gwałtowny wiatr z południowegozachodu parł na jego kadłub, łącząc swą siłę z siłą przypływu. Potrzeba zatem było potężnych urządzeń, by wydobyć ciężkie kotwice z błotnistego dna rzeki. Anchor boat, rodzaj statku, przeznaczonego do tych operacji, zarzucił linę na łańcuchy, ale jego kabestany nie mogły sprostać zadaniu i musiano posługiwać się urządzeniami mechanicznymi, które Great Eastern miał do swej dyspozycji.

Na przodzie znajdowała się maszyna parowa o mocy siedemdziesięciu koni mechanicznych, przeznaczona do podnoszenia kotwicy. Wystarczyło puścić parę z kotłów w jej cylindry, ażeby natychmiast otrzymać bardzo znaczną siłę, którą można było bezpośrednio skierować na kabestan, na którym były nawinięte łańcuchy. Tak też zrobiono, ale maszyna, chociaż tak potężna, okazała się za słaba. Trzeba było przyjść jej z pomocą. Kapitan Anderson polecił wziąć drągi i posłał pięćdziesięciu ludzi załogi do obracania kabestanu.34

Parowiec początkowo podniósł się na swych kotwicach, ale robota szła powoli. Ogniwa łańcucha stukały bez przerwy w kluzach35 dziobnicy, i moim zdaniem, można było ulżyć łańcuchom dając kilka obrotów kołami tak, aby naciągnąć je bez trudu. Znajdowałem się w tej chwili wraz z kilku innymi podróżnymi na przodzie statku. Przypatrywaliśmy się wszystkim szczegółom operacji i postępom prac przy podnoszeniu kotwicy. Tuż koło mnie jakiś podróżny, zapewne zniecierpliwiony powolnością roboty, ruszał często ramionami nie szczędząc bezsilnej maszynie swoich nieustannych szyderstw. Był to mężczyzna niewielkiego wzrostu, chudy, o gorączkowych ruchach, oczach niemal całkowicie ukrytych pod powiekami. Fizjonomista36 poznałby od razu, że filozofowi temu ze szkoły Demokryta37 sprawy życiowe pokazują się od żartobliwej strony; mięśnie jarzmowe, niezbędne dla samej akcji śmiechu, nigdy nie były u niego w spokoju. Zresztą, jak się o tym przekonałem później, był to przyjemny towarzysz podróży.

– Panie – powiedział do mnie – dotąd sądziłem, że maszyny istnieją, aby pomagać ludziom, a nie ludzie, aby pomagać maszynom.

Miałem właśnie odpowiedzieć na tę trafną uwagę, gdy rozległ się krzyk. Mój rozmówca i ja rzuciliśmy się naprzód. Wszyscy bez wyjątku ludzie skierowani do drągów, przewrócili się. Jedni podnosili się, drudzy leżeli na pokładzie. Jedno koło zębate maszyny złamało się, kabestan uległ przesunięciu. Ludzie odrzuceni straszliwym naciągiem łańcuchów, zostali uderzeni z ekstremalną siłą w głowy i klatki piersiowe. Pozbawione zerwanych sejzingów,38 drągi latały wokół nich jak kartacze. Czterej majtkowie zostali zabici, dwunastu było rannych. Pośród tych ostatnich pewien Szkot z Dundee, starszy załogi.

plymia_04.jpg (29532 bytes)

Rzucono się ku tym nieszczęśliwym. Rannych przeniesiono do pomieszczenia dla chorych, usytuowanego na rufie. Jeśli idzie o czterech martwych, to zajęto się bezzwłocznym przeniesieniem ich na ląd. Zresztą Anglosasi są tak obojętni na ludzkie życie, że wypadek ten wywołał bardzo umiarkowane wrażenie na pokładzie. Ci nieszczęśliwi zabici i ranni, byli niczym więcej jak zębami koła, które można było zastąpić niewielkim kosztem. Tendrowi, dość już oddalonemu, dano sygnał by powrócił. Kilka minut później znalazł się przy statku.

Zbliżyłem się do miejsca wypadku. Schody nie zostały jeszcze podniesione. Cztery trupy, przykryte kołdrami zniesiono i złożono na pokładzie tendra. Jeden z lekarzy popłynął wraz z nimi do Liverpoolu z zaleceniem jak najszybszego powrotu na Great Eastern. Tender natychmiast oddalił się, a marynarze wzięli się do zmywania plam krwi, które pokrywały pokład.

Muszę także dodać, że jeden z podróżnych, lekko skaleczony odłamkiem drąga, skorzystał z tej okazji by powrócić na ląd. Miał on już dość Great Eastern.

Czas jakiś wpatrywałem się w mały statek, pędzący całą parą. Gdy odwróciłem się, towarzysz mój, z ironiczną miną mruknął te słowa.

– Pięknie zaczyna się podróż!

– Bardzo źle – odpowiedziałem. – Z kim mam zaszczyt rozmawiać?

– Z doktorem Deanem Pitferge.

Rozdział V

nowu wzięto się do roboty. Przy pomocy anchor boatu łańcuchy rozruszały się i kotwice opuściły wreszcie lepkie dno. Na dzwonnicach w Birkenhead wybił kwadrans po pierwszej. Odpłynięcie nie mogło być odłożone, jeżeli mieliśmy skorzystać z przypływu morza i wydostać się z koryta Mersey. Kapitan i sternik weszli na mostek. Jeden z poruczników umiejscowił się przy aparacie sygnałowym śruby, drugi przy aparacie sygnałowym do kół obrotowych. Sternik stał między nimi, obok małego kółka przeznaczonego do poruszania steru. Przez ostrożność, na wypadek gdyby maszyna parowa zawiodła, czterech innych sterników przebywało na rufie, gotowych do kierowania wielkimi kołami sterowymi, które wznosiły się na kratownicach. Great Eastern płynąc w głównym prądzie, miał tylko fale morskie do rozcinania.

Rozkaz odpłynięcia został wydany. Czerpaki kół powoli uderzały w pierwsze warstwy wody; śruba „taplała się” za rufą i ogromny statek ruszył z miejsca.

Większa część podróżnych, stojąc na przodzie okrętu, przypatrywała się podwójnemu krajobrazowi, jeżącemu się od kominów fabrycznych; przedstawiającemu z prawej strony Liverpool, z lewej Birkenhead. Rzeka Mersey, zatłoczona statkami, z których jedne stały na kotwicy, drugie wpływały lub wypływały, miała dla naszego parowca wolne tylko wąskie przejście, do tego kręte. Ale pod wprawną ręką naszego pilota, którego najmniejszemu ruchowi ster był zupełnie posłuszny, ślizgaliśmy się w tych wąskich kanałach, manewrując jak wielorybnik pod wiosłem energicznego sternika. Raz sądziłem, że już, już potrącimy jeden trzymasztowy okręt, przeprawiający się w poprzek rzeki na drugą stronę, ale zdołano uniknąć uderzenia. A gdy z wysokości nadbudówki spojrzałem na ten okręt, o pojemności nie większej niż siedemset lub osiemset ton, wydał mi się on małym stateczkiem, w rodzaju tych, jakie dzieci puszczają na basenach Green Parku lub na Serpentine River.

Wkrótce Great Eastern znalazł się na wysokości ostatnich nabrzeży Liverpoolu. Cztery działa, z których miano pozdrowić miasto, milczały przez uszanowanie dla zmarłych, których w tej właśnie chwili przeniesiono z tendra na ląd. Ale strzały zastąpiły wspaniałe „hurra!”, będące ostatnim wyrazem uprzejmości narodowej. Zaczęto klaskać w dłonie, machać chustkami i pokazywać cały entuzjazm, którym Anglicy tak hojnie szafują, gdy odpływa jakikolwiek okręt, choćby to była zwykła łódź, udająca się na spacer po zatoce. Ale też jak odpowiadano na to pozdrowienie! Jakim echem odbiło się ono na nabrzeżu! Tysiące ciekawych zalegały mury Liverpoolu i Birkenhead. Łodzie wypełnione widzami, roiły się na rzece Mersey. Marynarze wojennego okrętu Lord Clyde, stojącego na kotwicy na redzie39, rozproszyli się po rejach, witając olbrzyma swymi okrzykami. Z pokładów innych okrętów, stojących na kotwicy, muzykanci przesyłali nam rozdzierające dźwięki, których nie mogły zagłuszyć okrzyki „hurra!”. Flagi bezustannie wznosiły się i opuszczały na cześć Great Eastern. Lecz wkrótce okrzyki poczęły słabnąć w oddali. Parowiec przepłynął tuż koło Tripoli, statku pasażerskiego, należącego do Linii Cunarda,40 przeznaczonego do przewozu emigrantów, który pomimo swej objętości dwóch tysięcy ton, wydawał się zwykłą barką. Potem na obu brzegach domy ukazywały się coraz rzadziej. Dymy przestały zaczerniać krajobraz. Jeszcze kilka długich i jednolitych szeregów domków robotniczych i ukazały się wille, a na lewym brzegu Mersey platforma latarni morskiej i przyczółek bastionu. Kilka okrzyków „hurra!” pożegnało nas po raz ostatni.

O godzinie trzeciej Great Eastern opuścił tory wodne rzeki Mersey i skierował się ku kanałowi Świętego Jerzego. Wiał silny, południowo-zachodni wiatr. Bandery nasze, mocne naprężone, nie posiadały ani jednego fałdu. Morze wzdymało się już wzburzonymi falami, ale parowiec tego nie odczuwał.

Około godziny czwartej kapitan Anderson kazał zatrzymać się. Doganiał nas tender, płynący całą siłą pary. Przywoził on drugiego lekarza okrętowego. Gdy zbliżył się, spuszczono sznurową drabinkę, po której doktor, nie bez trudności, dostał się na nasz pokład. Zręczniejszy od niego pilot opuścił się tą samą drogą do łódki, która czekała na niego i której każdy wioślarz zaopatrzony był w pas korkowy do pływania. W kilka chwil potem pilot wstępował już na czekający pod żaglami piękny, niewielki szkuner.41

Natychmiast ruszyliśmy w dalszą drogę. Pod działaniem śruby i kół szybkość Great Eastern zwiększyła się. Pomimo przeciwnego wiatru statek nie doznawał ani przechyłów, ani kołysania. Wkrótce cień pokrył morze i wybrzeże hrabstwa Walii, wskazane przez wysunięty punkt Holyhead,42 pogrążyło się w nocy.

Rozdział VI

a drugi dzień, 27 marca, Great Eastern mijał z prawej burty rozczłonkowane brzegi Irlandii. Wybrałem sobie kajutę na przodzie, usytuowaną na pomoście, w pierwszym rzędzie. Był to mały pokoik, dobrze oświetlony dwoma dużymi iluminatorami. Drugi szereg kajut oddzielał go od pierwszego salonu, znajdującego się na przodzie, tak, że ani gwar rozmów, ani hałas fortepianów, których nie brakowało na pokładzie, do mnie nie dochodziły. Była to jakby odosobniona chatka na końcu przedmieścia. Szafa, koja i toaleta dostatecznie ją meblowały.

O godzinie siódmej rano, przeszedłszy przez dwie sale, dotarłem na pokład. Przechadzało się tam już kilku podróżnych. Kołysanie lekko poruszało statkiem. Wiał silny wiatr, ale morze zasłonięte przez brzeg, nie mogło wzburzyć się. Dobrze sobie wróżyłem z tej obojętności Great Eastern.

Przybywszy na rufówkę,43 do palarni, dostrzegłem długi, rozciągnięty brzeg, ciekawie ukształtowany, którego wieczna zieloność zasłużyła na nazwę „Szmaragdowego Wybrzeża”. Kilka odosobnionych domów, ukośna drożyna, wijąca się jak wstęga, obłoczek białej pary, wskazujący na przejazd pociągu pomiędzy wzgórzami, osamotniony semafor, dający jakieś grymaśne sygnały okrętom znajdującym się na morzu; wszystko to gdzieniegdzie ożywiało krajobraz.

Między nami a brzegiem morze miało odcień brudnozielony, jak blacha nieregularnie poplamiona siarczanem miedzi.44 Wiatr wzmagał się jeszcze; od czasu do czasu przelatywały drobne, mokre obłoczki; liczne statki, brygi45 lub szkunery, starały się odpłynąć od lądu; przemykały się i parowce buchające czarnym dymem; Great Eastern, chociaż nie rozwinął całej swej szybkości, łatwo je jednak wyprzedzał.

Wkrótce ujrzeliśmy Queen’s Town, mały port, przed którym uwijała się rybacka flotylla. W tym właśnie porcie każdy statek, parowiec czy żaglowiec, transatlantycki czy handlowy, przybywający z Ameryki lub z Mórz Południowych, oddaje swoje torby z depeszami. Pośpieszny pociąg, zawsze gotowy, przewozi je w kilka godzin do Dublina. Tam statek pocztowy, zawsze dymiący, parowiec czystej krwi, cały w maszynach, statek wyścigowy bardziej pożyteczny aniżeli „Gladiator” lub „Córka Wiatru”,46 zabiera listy i przepływając cieśninę z szybkością osiemnastu mil na godzinę, oddaje je w Liverpoolu. Depesze w ten sposób ekspediowane przybywają o cały dzień wcześniej aniżeli najszybsze statki transatlantyckie.

plymia_05.jpg (27132 bytes)

Koło dziewiątej Great Eastern zwrócił się nieco w kierunku zachodnio-północno-zachodnim. Zszedłem na pokład, gdzie spotkałem się z kapitanem Mac Elwinem. Towarzyszył mu jeden z jego przyjaciół, mężczyzna mający sześć stóp wzrostu, o jasnej brodzie i długich wąsach, łączących się z faworytami,47 ale według panującej mody z wygolonym podbródkiem. Ten wielki chłopiec prezentował sobą typ angielskiego oficera: głowę nosił wysoko, ale bez sztywności, wzrok miał pewny, barki szerokie, w ruchach był zupełnie swobodny, jednym słowem, cechowała go ta rzadka odwaga, którą można by nazwać „odwagą bez gniewu”. Nie omyliłem się co do jego profesji.

– Przyjaciel mój, Archibald Corsican – powiedział Fabian z uśmiechem. – Tak jak ja, kapitan dwudziestego drugiego pułku armii indyjskiej.48

Po prezentacji, kapitan Corsican i ja ukłoniliśmy się sobie.

plymia_06.jpg (32026 bytes)

– Zaledwie widzieliśmy się z sobą wczoraj, kochany Fabianie – powiedziałem do kapitana Mac Elwina, ściskając mu rękę. Właśnie odpływaliśmy. – Wiem tylko, że nie przypadkowi zawdzięczam spotkanie się z tobą na pokładzie Great Eastern, i że ja jestem poniekąd powodem postanowienia, które powziąłeś.

– Rozumie się, kochany przyjacielu – odpowiedział mi Fabian. – Przybyliśmy z kapitanem Corsicanem do Liverpoolu z zamiarem udania się na pokład statku China, należącego do Linii Cunarda, gdy właśnie dowiedzieliśmy się, że Great Eastern próbuje raz jeszcze odbyć podróż między Anglią a Ameryką – była to dobra sposobność. Dowiedziałem się, że ty jesteś na pokładzie – to była już przyjemność. Nie widzieliśmy się od trzech lat, od czasu naszej miłej podróży do państw skandynawskich. Nie wahałem się, i oto dlaczego tender wysadził nas tu wczoraj.

– Mój kochany Fabianie – powiedziałem – sądzę, że ani kapitan Corsican, ani ty nie będziecie żałowali waszego postanowienia. Przeprawa przez Atlantyk na tym wielkim statku niezawodnie będzie bardzo interesująca nawet dla ciebie, chociaż wcale nie jesteś marynarzem. Trzeba to zobaczyć. Ale pomówmy o tobie. Ostatni twój list, datowany nie dalej jak przed sześciu tygodniami, nosił stempel pocztowy z Bombaju. Miałem wszelkie prawo przypuszczać, że przebywasz w swoim pułku.

– Jeszcze przed trzema tygodniami byliśmy tam – odparł Fabian. – Wiedliśmy tam życie na pół wojskowe, a na pół wiejskie, życie indyjskich oficerów, to jest, że więcej się polowało aniżeli wojowało. Przedstawiam ci nawet kapitana Archibalda jako wielkiego tępiciela tygrysów. Jest postrachem dżungli. Jednak, chociaż jesteśmy kawalerami i nie mamy rodziny, przyszła nam ochota dać nieco wypocząć tym biednym, drapieżnym bestiom półwyspu i odetchnąć kilkoma molekułami49 europejskiego powietrza. Otrzymaliśmy roczny urlop i zaraz przez Morze Czerwone, Suez i Francję przybyliśmy z szybkością ekspresu do naszej starej Anglii.

– Naszej starej Anglii! – powiedział, uśmiechając się kapitan Archibald. – Już w niej nie jesteśmy, Fabianie. Unosi nas okręt angielski ale wynajęty przez kompanię francuską, a wiezie nas do Ameryki. Trzy różne bandery powiewają nad naszymi głowami dowodząc, że jesteśmy na gruncie franko-anglo-amerykańskim.

– Mniejsza o to – odparł Fabian, którego czoło zachmurzyło się na chwilę pod wpływem smutku. – Mniejsza o to, byle nam urlop upłynął. Potrzeba nam ruchu. To jest właśnie życie. Tak dobrze jest czasami zapomnieć o przeszłości i zabijać czas teraźniejszy przed odnawianie rzeczy nas otaczających. Za kilkanaście dni będziemy w Nowym Jorku, gdzie uściskam siostrę i jej dzieci, których nie widziałem od wielu lat. Potem zwiedzimy Wielkie Jeziora. Rzeką Missisipi spłyniemy aż do Nowego Orleanu. Zapolujemy nad Amazonką. Z Ameryki przeskoczymy do Afryki, gdzie na Przylądku Dobrej Nadziei50 lwy i słonie umówiły się, by uczcić przybycie kapitana Corsicana; stamtąd powrócimy do Indii, narzucać Sipajom wolę metropolii.

Fabian mówił z nerwową gadatliwością, a pierś jego podnosiły westchnienia. Niewątpliwie zaszedł w jego życiu jakiś nieszczęśliwy wypadek, o którym nie wiedziałem i którego nawet z listów jego domyśleć się nie mogłem. Zdawało mi się, że kapitan Archibald Corsican był zaznajomiony z tą sytuacją. Okazywał on bardzo żywe przywiązanie do młodszego od niego o kilka lat Fabiana. Wydawał się jakby starszym bratem Mac Elwina; poświęcenie jego, w razie potrzeby, mogło podnieść się do bohaterstwa.

W tej chwili rozmowa nasza została przerwana. Trąbka zahuczała na pokładzie. Jeden z pyzatych stewardów zawiadamiał w ten sposób, że za kwadrans, to jest o wpół do pierwszej, będzie podany lunch. Cztery razy dziennie, ku wielkiemu zadowoleniu podróżnych, chrapliwy ten głos rozlegał się na statku: o wpół do dziewiątej na śniadanie, o wpół do pierwszej na lunch,51 o czwartej na obiad i o wpół do ósmej na herbatę. W kilka chwil długie bulwary opustoszały i wkrótce wszyscy biesiadnicy siedzieli za stołami w przestronnych salonach, gdzie znalazłem miejsce koło Fabiana i kapitana Archibalda.

Cztery szeregi stołów znajdowały się w tych salach jadalnych. Nad nimi szklanki i butelki, ustawione na wiszących deskach, zachowywały doskonałą nieruchomość i prostopadłość. Parowiec bynajmniej nie odczuwał kołysania morza. Biesiadnicy, mężczyźni, kobiety i dzieci, mogli spożywać bez obawy. Poczęły krążyć misternie udekorowane półmiski. Liczny zastęp stewardów pozostawał do pomocy. Na każde żądanie, wypisane na kartce ad hoc,52 przynoszono wina, likiery i ale53, za co płaciło się osobno. Kalifornijczycy szczególnie odznaczali się wśród innych skłonnością do wychylania szampana. Przy tym samym stole, tuż obok swego męża, byłego celnika, siedziała praczka, która wzbogaciła się w pralniach w San Francisco; piła Cliquot54 po trzy dolary za butelkę. Dwie czy trzy młode missess,55 wątłe i blade, pożerały zakrwawioną wołowinę. Wysokie mistress,56 panie o rękach ze słoniowej kości, z małych szklanek zajadały jaja na miękko. Inne z widocznym zadowoleniem przegryzały ciasto z rabarbarem lub deserowe selery. Każdy działał z pełnym zapałem. Mógłbyś powiedzieć, że znajdujesz się w jednej z bulwarowych restauracji w Paryżu ale nie na oceanie.

Po skończeniu lunchu pokłady znów się zapełniły. Pozdrawiano się przy mijaniu i spotykano się jak gdyby w Hyde Parku.57 Dzieci bawiły się, biegały, puszczały baloniki, grały w obręcze, jakby na piasku w Ogrodach Tuileries.58 Większa część mężczyzn przechadzając się, paliła cygara. Damy, siedzące na składanych krzesłach, zajmowały się robótkami, czytały lub rozmawiały. Guwernantki i bony doglądały drobniejszej dziatwy. Kilku opasłych Amerykanów kołysało się na bujakach. Oficerowie pokładowi chodzili tu i tam; jedni pełnili wachtę59 na mostkach i pilnowali kompasu, inni odpowiadali na częstokroć dziwaczne pytania podróżnych. Słychać także było wśród szumu wiatru dźwięki organów, umieszczonych w dużej nadbudówce na rufie statku i akordy dwóch czy trzech fortepianów Pleyela,60 w opłakany sposób współzawodniczące z sobą w niższych salonach.

Około godziny trzeciej rozległy się głośne okrzyki „hurra!” Pasażerowie zapełnili miejsca przy relingach. Great Eastern wymijał w odległości dwóch kabli61 statek pocztowy, który szybko dopędził. Był to Propontis, udający się do Nowego Jorku. Przepływając, pozdrowił morskiego kolosa, a morski olbrzym odwzajemnił się mu tym samym.

O godzinie wpół do piątej było jeszcze widać, w odległości trzech mil, ląd z lewej burty, ale szybko zasłaniał go przed nami deszcz, który nagle się puścił. Wkrótce ukazał się płomień. Była to latarnia morska Fastenet, umieszczona na samotnej skale. Nadeszła noc, podczas której mieliśmy opłynąć przylądek Clear, ostatni najbardziej wysunięty punkt wybrzeża Irlandii.

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy

34 kabestan w swoim korpusie posiada otwory w które można wkładać drągi i przy ich pomocy obracać go.

35 kluza - otwory w pokładzie i burcie, służą do prowadzenia łańcucha kotwicznego podczas opuszczania lub podnoszenia kotwicy; w nich chowa się też trzon kotwicy; znajdują się na dziobie, znacznie rzadziej na rufie.

36 fizjonomista - osoba umiejąca trafnie określić charakter człowieka na podstawie rysów twarzy.

37 Demokryt - filozof grecki, twórca materialistycznego systemu filozoficznego.

38 sejzing - krótka, cienka linka służąca do zamocowania osprzętu na statku.

39 reda - obszar wodny przylegający do portu, przeznaczony dla statków czekających na wprowadzenie do portu.

40 Linia Cunarda - angielskie towarzystwo żeglugowe, założone w 1840 roku, utrzymujące stałą komunikację pasażerską i pocztową między Liverpoolem a Nowym Jorkiem.

41 szkuner - statek o dwóch, trzech masztach i ożaglowaniu gaflowym lub bermudzkim.

42 Holyhead (dosł. “Święty przylądek”) - wyspa na zachód od Anglesey; też miasto na tej wyspie.

43 rufówka - nadbudówka na pokładzie głównym na rufie statku.

44 siarczan miedzi CuSO4 - w przyrodzie występuje jako minerał chalkantyt; służy do miedziowania wyrobów.

45 bryg - statek dwumasztowy z ożaglowaniem rejowym, z zamocowanym dodatkowo na bezanmaszcie żaglem gaflowym.

46 słynne francuskie konie wyścigowe. (P.R. -przypis redakcji Ruchu Literackiego).

47 faworyty - zarost pozostawiony na policzkach, bokobrody.

48 armii indyjskiej - to jest wojsk angielskich stacjonujących w Indiach.

49 molekuła - najmniejsza część substancji, drobina, cząsteczka.

50 Przylądek Dobrej Nadziei - najbardziej na południe wysunięty punkt Afryki.

51 lunch (ang.) - lekki posiłek w porze południowej.

52 ad hoc (łac.) - doraźnie, bez uprzedniego przygotowania.

53 ale - rodzaj piwa angielskiego.

54 Cliquot - wł. Veuve Cliquot, marka znanego szampana francuskiego.

55 missess -(ang.) - panienki.

56 mistress (ang.) - panie.

57 Hyde Park - park w Londynie, jego narożnik zwany Narożnikiem Mówców, jest ulubionym miejscem przemówień różnych ludzi do przypadkowych widzów.

58 Ogrody Tuileries - zespół ogrodowy w Paryżu, dawniej przy rezydencji królewskiej, obecnie nieistniejącej.

59 wachta - tu: okres czasu, przez który pełni służbę jedna zmiana załogi.

60 Pleyel Ignaz Joseph (1757-1831) - austriacki kompozytor i kapelmistrz; w 1807 roku założył fabrykę fortepianów.

61 kabel - jednostka odległości stosowana w żegludze; stanowi 1/10 mili morskiej i wynosi 185,2 m.