Menu GłównePoprzednia częśćNastępna cześć

 

Juliusz Verne

Pływające miasto

(Rozdział XXV - XXVII)

Tytuł oryginału francuskiego: Une Ville flottante

plymia_01.jpg (31496 bytes)

Opracowanie i wstęp:

MICHAŁ FELIS I Andrzej Zydorczak (1995)

(na podstawie przekładu zamieszczonego

w tygodniku "Ruch Literacki"  w roku 1876

pod tytułem "Miasto pływające")

 

Opracowanie graficzne: Andrzej Zydorczak

© Andrzej Zydorczak

Rozdział I

trudem Great Eastern dokonał zwrotu, z trudem odwrócił się rufą do fal, wielkie kołysanie ustało, zupełny bezruch nastąpił po gwałtownych poruszeniach.

 Podano śniadanie. Większość pasażerów uspokojona nieruchomością statku zeszła do dining-rooms i poczęła posilać się, nie doznając wstrząsów ani uderzeń. Ani jeden talerz nie ześlizgnął się na ziemię, zawartość ani jednej szklanki nie wylała się na obrusy a kołyszące się dotąd stoły nie przewracały się.

Ale trzy godziny później sprzęty znowu zaczęły swój taniec; żyrandole kołysały się w powietrzu, porcelana uderzała o siebie na półkach w kredensie. Great Eastern powrócił znów na kurs zachodni, przerwany na pewien czas.

Powróciłem na pokład z doktorem Pitferge. Spotkaliśmy właściciela lalek.

– Cały pański mały światek – powiedział doktor – doznał wielkiej klęski. Już lalki te nie będą paplać w Stanach Zjednoczonych.

– Ba! – odpowiedział paryski przemysłowiec. – Towar był ubezpieczony, a moja tajemnica nie utonęła wraz z nim. Zrobimy takie lalki jeszcze raz.

Jak widać z tego, ziomek mój nie należał do ludzi poddających się rozpaczy. Pożegnał nas uprzejmie, a my poszliśmy na rufę parowca. Tam jeden ze sterników powiadomił nas, że łańcuchy steru poplątały się w przerwie pomiędzy dwoma uderzeniami morza.

– Gdyby wypadek ten wydarzył się podczas zmiany pozycji – powiedział do mnie Pitferge – to nie wiem, co by się zdarzyło gdyż morze wielkimi strumieniami uderzyło w statek. Już pompy parowe zaczęły wypompowywać wodę. Ale to jeszcze nie koniec.

– A ten biedny majtek? – zapytałem doktora.

– Jest mocno zraniony w głowę. Biedny chłopiec! To młody rybak, żonaty, ojciec dwojga dzieci, pierwszy raz biorący udział w podróży zamorskiej. Odpowiada za niego lekarz okrętowy i to właśnie każe mi obawiać się o jego życie. Zresztą zobaczymy. Rozeszła się również pogłoska, że fala uniosła wielu ludzi, ale na szczęście nic podobnego nie miało miejsca.

– W końcu – powiedziałem – powróciliśmy na naszą drogę.

– Tak – odparł doktor – drogę na zachód, pokonując przeszkody. To się odczuwa – dodał, chwytając się za knagę, by nie potoczyć się po pokładzie. – Czy pan wie, kochany panie, co zrobiłbym z Great Eastern, gdyby do mnie należał? Nie? Otóż powiem – zrobiłbym z niego luksusowy statek, biorąc po dziesięć tysięcy franków za miejsce. Na pokładzie przebywaliby sami milionerzy, ludzie, którym się nie śpieszy. Miesiąc lub sześć tygodni trwałaby podróż z Anglii do Ameryki. Nigdy bokiem do fal. Zawsze pod wiatr albo z wiatrem. Ale też nigdy nie byłoby ani kołysań, ani wstrząsów. Podróżni moi byliby ubezpieczeni od choroby morskiej i płaciłbym im po sto funtów za każdy napad nudności.

– Bardzo praktyczny pomysł – odpowiedziałem.

– Tak jest! – dodał Dean Pitferge. – Można by zarobić na tym piękne pieniądze. albo je stracić!

Tymczasem parowiec płynął z małą szybkością swoim kursem; koła robiły na minutę nie mniej niż pięć lub sześć obrotów, tak, aby wytrwać. Falowanie było straszliwe, lecz dziobnica normalnie rozcinała fale i Great Eastern nie załadowywał więcej żadnego pakietu morza. Nie była to już góra metalu, występująca przeciw górze wody, ale nieruchoma skała, obojętnie przyjmująca pluskanie fal. Spadł też ulewny deszcz, co zmusiło nas do szukania schronienia pod osłoną wielkiego salonu. Ulewa ta sprawiła, że wiatr i morze przycichły. Niebo na zachodzie rozjaśniło się, a ostatnie wielkie chmury rozpłynęły się po przeciwległej stronie. O godzinie dziesiątej huragan przesłał nam swój ostatni podmuch.

W południe można było wyznaczać z pewną dokładnością wysokość; podano:

Szer. 41° 50’ N

Dług. 61° 57’ W

Przebyta droga: 193 mile

Te znaczne zmniejszenie się przebytej drogi należało przypisać wyłącznie burzy, która w nocy i rano bezustannie miotała okrętem, burzy tak straszliwej, że jeden podróżny, prawdziwy mieszkaniec Atlantyku, który przepływał po raz czterdziesty czwarty, utrzymywał, że nigdy takiej nie widział. Sam główny mechanik zapewniał, że od czasu owego huraganu, podczas którego Great Eastern przez trzy dni pozostawał w dolinach fal, statek ten ani razu nie był zaatakowany z taką gwałtownością. Otóż, trzeba to powtórzyć, że jeżeli ten piękny parowiec płynie tylko z umiarkowaną szybkością, jeżeli trochę się kołysze, to przeciwstawia rozhukanemu morzu pełne bezpieczeństwo. Opiera się on jak jednolita bryła, co zawdzięcza doskonałej spójności konstrukcji, podwójnemu kadłubowi i cudownemu swemu poszyciu.

Dodajmy również, że jakakolwiek byłaby jego potęga, nie należy jej przeciwstawić bez powodów wzburzonemu morzu. Niech okręt będzie jak chce wielki, jak chce mocny, nie jest on „zhańbiony” z powodu, że ucieka przed burzą. Dowódca nigdy nie powinien zapominać, że życie człowieka jest więcej warte aniżeli zaspokojenie miłości własnej. W każdym razie upierać się jest niebezpiecznie, unosić się jest rzeczą naganną, a niedawny przykład – żałosna katastrofa, która spotkała jeden z pocztowych statków transatlantyckich, przekonuje, że kapitan nie powinien walczyć z morzem ponad miarę nawet, gdy depcze mu po piętach statek rywalizującej kompanii.

 Rozdział XXVI

ymczasem pompy kończyły opróżniać owo jezioro, które utworzyło się, jak laguna w środku wyspy, wewnątrz Great Eastern. Silne, szybkie, poruszane parą, zwróciły Atlantykowi to, co do niego należało.

Deszcz ustał; znów zerwał się wiatr; niebo, oczyszczone przez burzę, było czyste. Gdy nastała noc, przez kilka godzin przechadzałem się po pokładzie. Salony rzucały wielkie snopy światła przez otwarte iluminatory. W tyle, jak wzrokiem można było sięgnąć, wydłużał się fosforyzujący strumień, tu i ówdzie porysowany świecącymi grzbietami fal. Gwiazdy odbijające się od tego mlecznego zwierciadła, ukazywały się i niknęły, jak to się dzieje z chmurami, gnanymi silnym wiatrem. Dokoła, dalej i bliżej, rozpostarła się ciemna noc. Na przodzie grzmiały koła, a nade mną rozlegał się brzęk łańcuchów steru.

Powróciwszy do wielkiego salonu zdziwiłem się, zobaczywszy tam zwarty tłum widzów. Rozlegały się oklaski. Pomimo klęsk, jakich w tym dniu doznaliśmy, zwykła „rozrywka” rozwijała dziwy swego programu. O majtku, tak ciężko rannym, może umierającym, nawet nie wspomniano. Zabawa wydawała się ożywiona. Podróżni z wielkim uniesieniem przyjmowali pierwsze wystąpienia trupy164 minstreli na deskach Great Eastern. Wiadomo, kim są ci minstrele, wędrowni śpiewacy, czarni lub poczernieni, zastępujący oryginały, którzy obiegają miasta angielskie, urządzając tam komiczne koncerty. Tym razem śpiewakami byli marynarze lub stewardzi, wysmarowani czernidłem do butów. Poprzebierali się w jakieś odrzucone łachmany, przyozdobione guzikami z sucharów morskich; nosili lornetki wykonane z dwóch połączonych butelek i liche gitary zrobione z kiszek rozpiętych na pęcherzach. Artyści ci, ogólnie dość zabawni, wyśpiewywali wesołe kuplety i improwizowali dialogi, naszpikowane niedorzecznościami i kalamburami . Mocno ich oklaskiwano, co prowokowało do podwojenia pieprzu konceptów i dziwacznych pantonim. Wreszcie na zakończenie, tancerz, zwinny jak małpa, odtańczył podwójną gigę,165 która zachwyciła zgromadzonych.

plymia_19.jpg (31445 bytes)

Chociaż program minstreli był tak zajmujący, nie zgromadził jednak wszystkich podróżnych. Dużo z nich znajdowało się w sali na dziobie statku i tłoczyło się przy stołach. Tam grano o wielkie stawki. Wygrywający bronili tego, co wygrali podczas podróży; przegrywający, których czas naglił, starali się powetować przegrane ryzykownymi stawkami. Duży hałas dochodził z tej sali. Słychać było głos bankiera, ogłaszającego jaka karta wyszła, narzekania przegrywających, brzęk złota, szelest papierowych dolarów. Potem nastąpiła głęboka cisza; zapewne jakaś zuchwała stawka powstrzymała gwar; ale gdy rezultat był już znany, okrzyki jeszcze się wzmogły.

Rzadko kiedy odwiedzałem tych stałych bywalców smoking roomu. Mam wstręt do gry. Jest to zabawa zawsze bardzo pospolita, czasami szkodliwa. Człowiek, którego opanowała choroba gry, nie tylko przez nią jedną jest opanowany, niepodobna, by inne jej nie towarzyszyły. Jest to wada, która nigdy nie bywa sama. Trzeba również powiedzieć, że towarzystwo graczy zawsze i wszędzie wymieszane, także mi się nie podoba.

Tu, pośród swoich wiernych, panował Harry Drake. Tu rozpoczynało swoje ryzykanckie życie kilku awanturników, szukających szczęścia w Ameryce. Unikałem zetknięcia się z tymi hałaśliwymi ludźmi.

Otóż i tego wieczoru przechodziłem koło drzwi nadbudówki, nie wchodząc tam, gdy nagle zatrzymał mnie gwałtowny wybuch krzyków i przekleństw. Zacząłem słuchać, a po chwili ciszy wydało mi się, ku wielkiemu memu zdumieniu, iż poznaję głos Fabiana.

Co robił w tym miejscu? Czy poszedł tam szukać swego wroga? Czy katastrofa, której dotąd udało się uniknąć, miała się teraz objawić?

Szybko popchnąłem drzwi. W tej chwili hałas osiągnął punkt kulminacyjny. W tłumie graczy dostrzegłem Fabiana. Stał naprzeciw Harry’ego Drake’a, również jak on, stojącego. Rzuciłem się ku Fabianowi. Bez wątpienia, Harry Drake musiał go bardzo po grubiańsku znieważyć, gdyż ręka Fabiana podniosła się na niego i jeśli nie musnęła go po twarzy, to dlatego, że nagle pojawił się kapitan Corsican i szybkim ruchem powstrzymał ją.

Ale Fabian, zwracając się do swego przeciwnika, powiedział głosem zimnodrwiącym:

– Czy uważa pan, że otrzymał policzek?

– Tak! – odparł Drake. – Oto mój bilet wizytowy!

plymia_20.jpg (32677 bytes)

A więc nieuniknione przeznaczenie, pomimo naszej interwencji, postawiło naprzeciw siebie dwóch wrogów. Było za późno, by ich rozdzielać. Teraz rzeczy musiały iść swoim biegiem. Kapitan Corsican spojrzał na mnie, a w oczach jego dostrzegłem więcej smutku aniżeli wzburzenia.

Tymczasem Fabian podniósł bilet, który Drake rzucił na stół. Trzymał go końcami palców, jak przedmiot, o którym nie wiadomo, z której strony trzeba go chwycić. Corsican był blady. Moje serce biło gwałtownie. W końcu Fabian spojrzał na bilet. Odczytał wypisane na nim nazwisko. Z piersi jego wyrwał się krzyk, podobny do ryku lwa.

– Harry Drake! – zawołał. – Pan!… pan!… pan!…

– We własnej osobie, kapitanie Mac Elwin – odpowiedział spokojnie rywal Fabiana.

Nie myliliśmy się. Jeżeli Fabian nic nie wiedział o Harrym Drake’u, to ten był bardzo dobrze poinformowany o obecności Fabiana na pokładzie Great Eastern.

 Rozdział XXVII

azajutrz, o brzasku, wyszedłem szukać kapitana Corsicana. Spotkałem go w wielkim salonie. Noc spędził przy Fabianie.

 Fabian był jeszcze pod straszliwym wrażeniem wywołanym zobaczeniem nazwiska męża Ellen.

Czy przez jakie sekretne przeczucie nie wpadł na myśl, że Drake nie jest sam na pokładzie? Czy obecność tego człowieka nie kazała mu przypuszczać, że i Ellen znajduje się na statku? Czy odgadł wreszcie, że ta biedna obłąkana była właśnie dziewczyną, którą od dawna ubóstwiał?

Corsican nie mógł mi tego wyjaśnić, gdyż Fabian przez całą noc nie wymówił ani słowa.

Corsican żywił do Fabiana rodzaj braterskiego przywiązania. Ta odważna natura od dzieciństwa pociągała go. Teraz był zrozpaczony.

– Za późno interweniowałem – powiedział. – Nim ręka Fabiana podniosła się na tego nędznika, ja powinienem go spoliczkować.

– Niepotrzebny rękoczyn – odpowiedziałem. – Harry Drake nie stanąłby do pojedynku, do którego chciał go pan sprowokować. To do Fabiana ma złość i katastrofa była nieunikniona.

– Ma pan rację – stwierdził kapitan. – Łotr ten doszedł do tego, czego pragnął. Być może, iż Ellen pozbawiona przytomności, wydała się ze swoimi tajnymi myślami albo raczej może Drake dowiedział się od lojalnej młodej kobiety, jeszcze przed ślubem, o wszystkim tym, czego nie wiedział z jej przeszłości. Popychany złymi instynktami, spotkawszy się z Fabianem, szukał tej kłótni, rezerwując sobie rolę obrażonego. Niegodziwiec ten musi być niebezpieczny w pojedynku.

– Tak jest – odparłem. – Miał już trzy czy cztery spotkania tego rodzaju.

– Kochany panie – powiedział na to Corsican – właściwie nie pojedynku, jako takiego, obawiam się dla Fabiana. Kapitan Mac Elwin jest jednym z tych, których nie zakłopocze żadne niebezpieczeństwo. Ale należy obawiać się skutków tego spotkania. Jeśli Fabian zabije tego człowieka, to powstanie nieprzebyta przepaść między nim a Ellen. A jednak Bogu tylko wiadomo czy w stanie, w jakim teraz znajduje się, nieszczęśliwa kobieta nie będzie potrzebowała opieki Fabiana?

– Istotnie – odpowiedziałem. – Jednak pomimo wszystkiego, co może z tego wyniknąć, nie możemy, tak dla Ellen jak i dla Fabiana nie pragnąć jak tylko jednej rzeczy – a mianowicie, by Harry Drake zginął. Sprawiedliwość jest po naszej stronie.

– Bez wątpienia – powiedział kapitan – ale wolno drżeć o innych, i ja jestem zrozpaczony, że nie mogłem, choćby kosztem własnego życia, oszczędzić Fabianowi tego spotkania.

– Kapitanie – odpowiedziałem na to, ściskając rękę tego szczerego przyjaciela – nie przyjęliśmy jeszcze wizyty świadków Drake’a. Chociaż wszystko, co pan twierdzi, jest bardzo słuszne, ja nie mogę jeszcze rozpaczać.

– Czy ma pan jakiś sposób zapobieżenia temu pojedynkowi?

– Dotąd nie mam żadnego; jeżeli jednak pojedynek ten ma się odbyć, to o ile mi wiadomo, może on mieć miejsce tylko w Ameryce, a nim tam przybędziemy traf, który stworzył tę sytuację, być może ją rozplącze.

Kapitan Corsican potrząsnął głową, jak człowiek nie uznający skuteczności przypadku w sprawach ludzkich.

W tej chwili Fabian wszedł po schodach wiodących na pokład. Widziałem go tylko przez chwilę. Uderzyła mnie jego bladość. Krwawa rana na nowo się w nim otworzyła. Przykro było patrzeć na niego. Poszliśmy za nim. Błąkał się bez celu, może wywołując tę biedną duszę, na pół wyrwaną ze śmiertelnej swej powłoki. Starał się nas unikać.

Przyjaźń może być czasami natrętna. Toteż Corsican i ja uznaliśmy, iż lepiej będzie uszanować tę boleść nie wtrącając się. Lecz nagle Fabian zbliżył się do nas i powiedział:

– Ta obłąkana, to ona! To Ellen! Nieprawdaż?… Biedna Ellen!

Wątpił jeszcze; odszedł, nie czekając na odpowiedź, której dać nie mielibyśmy odwagi.

Poprzednia częśćNastępna cześć

Przypisy

164 trupa - zespół dający przedstawienia teatralne i cyrkowe.

165 giga (fr. gigue) - dawny taniec angielski.